Artykuły

Teraz, albo nigdy...

Szczęść Boże!

Chciałabym opisać swoje życie i to co dał mi Pan w nim. Chociaż nie mam zbyt dużo lat bo tylko 17 i pewnie nie znam prawdziwego smaku życia. Chciałabym jednak opisać swoje życie i moją drogę do Pana. (nie wiem czy kogoś to zainteresuje ale mam taką potrzebę) Gdy byłam dzieckiem w wieku 7-8 lat do kościółka zabierała mnie zawsze moja babcia. Mówiła mi jak kochać ludzi i zawsze mówiła że latają nad każdym człowiekiem dwa aniołki ten dobry i zły i trzeba tylko wybrać po której stronie chcesz być dobrego czy złego. Mamy nigdy nie rozumiałam mówiła mi że nie może iść do kościółka, pytałam dlaczego zawsze mówiła mi że wytłumaczy mi to gdy będę starsza. Gdy babcia wyjechała przestałam chodzić do kościółka. Nie pytałam już o nic. Było mi to obojętne. Nadszedł dzień pierwszej komunii świętej. Mama przygotowała mnie ślicznie. Wtedy nie zastanawiałam się po co mi to wszystko. Tato jak sama się potem domyśliłam był 'wierzącym nie praktykującym'.

Po komunii kontakt z kościołem zerwał się już do końca. A w domu mama przyjmowała Światków Jahwe nigdy ich nie lubiłam i zawsze z siostrą im dokuczałyśmy. Zaczęło się dokuczanie, na lekcjach wariacje z charakteru jestem wstrętna i trudno mnie uspokoić jak wpadnę w furie. Na lekcjach religii zaczynałam dokuczać i powoli zaczęłam nienawidzić ludzi kościoła, zadawałam sobie pytanie po co to wszystko. Co oni chcą ode mnie. Robiłam rzeczy niemożliwe klęłam na wszystko i na wszystkich. Gdy szłam do 5 klasy podstawówki zaczął się najgorszy bunt, słuchanie muzyki heavy metalowej. Noszenie krzyża do góry nogami, czytanie Biblii Szatana i sławienie go. Mówiąc prosto pseudo satanizm. Plułam na Boga i na wszystkich, wyszydzałam ich. To wszystko trwało do 1 klasy Gimnazjum. (Wtedy to też zaczęłam palić marihuanę i haszysz). Gdy siedziałam na religii ksiądz powiedział że mam minusa, bo nic nie robiłam to tak go zwyzywałam że mama w końcu wypisała mnie z religii (a chodziłam tylko dlatego bo ojciec tego chciał). Od tamtej pory byłam szczęśliwa, że nic mnie z tymi ludźmi nie wiąże. Zaczęłam brać z przyjaciółmi więc nie poznawałam nowego towarzystwa tak jak to jest w wielu innych przypadkach spotykaliśmy się coraz częściej na palenie niż na pogadanie o różnych sprawach. Zaczynałam się staczać na dno piłam, ćpałam.I wtedy zobaczyłam że jakoś zaczyna mi brakować Pana Boga, że bez niego nic nie ma, że nie daje rady. Na początku broniłam się przed tym myślami byłam twarda, chciałam wierzyć w szatana. Ale miłość Boga była mocniejsza i ode mnie i od diabła.


Zaczynałam się modlić ale byłam zagubiona w końcu nie modliłam się i nie spowiadałam od pierwszej komunii świętej. Próbowałam sobie radzić, ale wszystko kończyło się dołkiem i znowu ćpanie, ćpanie, ćpanie. Moim marzeniem było uwolnić się od tego przestałam nosić jakieś satanistyczne wisiorki. Owszem dalej słucham tej muzyki ale chce trwać przy Bogu i wyspowiadać się. Podchodziłam do spowiedzi nie raz, ale bałam się panicznie kościołów nie miałam odwagi nawet wejść. Gdy podchodziłam do jakiegokolwiek księdza ogarniał mnie paniczny strach nie mogłam nic powiedzieć. Nie miałam nikogo bliskiego komu mogłabym to powiedzieć, że wierze w Pana tylko ludziom z internetu którzy podtrzymywali mnie na duchu miałam myśli samobójcze. Nie dawałam sobie rady czułam że coś mnie wyżera od środka chciałam być dobra ale robiłam wszystko źle. Gdy szłam ze znajomymi miastem i mijałam zakonnice wyszydzałam je razem z kumplami. Nie byłam wtedy sobą to tak jakby ktoś mną władał. Były dwie dusze we mnie ta dobra i zła. Chciałam żeby wszystko dało mi spokój. Myślałam ze ratunkiem od Boga i od wszystkiego będzie alkohol i narkotyki. Zaczęłam zadawać się z ludźmi starszymi. Codzienne wypady na wino, wódkę, spirytus. Koło mojego starego gimnazjum jest park w którym zawsze się spotykaliśmy. Pamiętam że któregoś dnia po lekcjach kiedy to już wszyscy czekali na mnie i na resztę ludzi wszyscy popijali wino. Zobaczyłam wtedy moją siostrę zakonną z młodszymi dziećmi.
Koledzy do mnie powiedzieli żebym wzięła wino i przechyliła przy niej (zakonnicy) wszystko, dołączając do tego obraźliwe słowa. Nie chciałam tego robić ale presja była większa. Czułam się wtedy jak śmieć. Nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić.


Upijałam się praktycznie codziennie albo przychodziłam do domu pod wpływem narkotyków. Chciałam się od tego uwolnić więc wyjechałam z mojego miasta dalej do szkoły. Pamiętam ostatni dzień wakacji przed pójściem do Liceum w nowym mieście. Tak się zapiłam z moją siostrą i z kumplami, że obudziłam się na ławce w parku jak menel, a moja siostra spała obok. To było podłe uczucie jak wszyscy cię zostawiają. Jesteś sam a z boku widzisz staczającą się jak ty własną siostrę.Gdy znalazłam się w szkole na początku nie wierzyłam że poszłam do takiej szkoły, w internacie cały czas pod nadzorem. nie miałam jak się dobrze napić a tym trudniej było coś załatwić z narkotyków. Poznałam wtedy mojego nowego księdza (nie chodziłam wtedy na religie przez całe gimnazjum) nie wiedziałam co mam zrobić żeby nie ulec mojej siostrze i chodzić na religie (moja siostra nie chciała chodzić w dalszym ciągu na religie).owiedziałam że fajny z niego koleś i jak mi się nie spodoba to się wypisze. Moja siostra od razu się wypisała. ale chodziła na lekcje, obserwowała mnie. Któregoś dnia po lekcji złapałam go na korytarzu szkolnym i zapytałam się czy mógłby ze mną porozmawiać? Odparł że tak i umówił się zemną na spotkanie. Byłam wtedy szczęśliwa że udało mi się poprosić księdza o rozmowę.


Gdy przyszłam do Niego opowiedziałam mu trochę o sobie ale byłam tak spięta że trudno mi było cokolwiek mówić, więc i on opowiedział mi trochę o sobie. Umówiliśmy się że jak będę gotowa na spowiedź to mam mu powiedzieć po lekcji to pójdziemy i On mnie wyspowiada.Byłam szczęśliwa, że jestem tak blisko mojego marzenia. Ale w dalszym ciągu piłam i brałam. Znalazłam nowe 'wtyki' i nowych handlarzy było mi coraz łatwiej brać. Dni mijały w szkole, ja zwodziłam księdza albo jak ja byłam gotowa to on nie mógł, a jak on mógł to ja musiałam wyjechać. Bałam się strasznie tej spowiedzi. Ale Bóg nade mną czuwał, dawał mi kolejną szansę. Nawet pojechałam na pielgrzymkę Benedykta XVI gdzie koło mnie spowiadał ksiądz. Bałam się nawet odezwać do niego. Było dużo szans z których nie skorzystałam. Gdy nieubłaganie zbliżał się koniec roku ja w dalszym ciągu nie byłam wyspowiadana. Ale na duchu trzymała mnie cały czas jedna z sióstr Augustianek od Miłosierdzia Jezusa z Francji.


W końcu zmobilizowałam się i podeszłam do księdza powiedziałam mu że jestem gotowa i chciałabym się wyspowiadać. Umówiłam się z nim na konkretną godzinę. Przed spowiedzią bałam się strasznie usiadłam na ławce i zrobiłam porządny rachunek sumienia. Gdy poszłam na plebanię nie mogłam zadzwonić nawet do księdza, bo tak się panicznie bałam. Siedziałam i myślałam o tym wszystkim. W końcu w duszy sobie powiedziałam TERAZ, ALBO NIGDY. Gdy zeszedł ksiądz na dół wziął mnie do kościoła. Pamiętam ten moment kiedy zakładał stułę i siadał do konfesjonału stanęłam jak wryta nie wiedziałam czy podejść. Bałam się strach był tak duży. Podeszłam i uklęknęłam, bałam się każdego wyrazu, każdej myśli. Ale ksiądz mnie uspokajał. Mówił szeptem, tak spokojnie. Jego głos uspakajał moje myśli, ten cały zamęt jaki miałam w głowie. Po spowiedzi byłam w szoku a ksiądz zapytał mnie jeszcze czy nie chciałabym przyjąć komunii świętej. Odpowiedziałam, że tak. To było piękne, patrzyłam się na Jezusa i dziękowałam mu. Gdy ksiądz odszedł uklęknęłam w ławce i chciałam się pomodlić podziękować za te łaski. Inni ludzie patrzyli się na mnie w kościele na to wszystko, a ja się radowałam, że to właśnie mnie spotkała ta łaska.


Dziś myślę sobie, że ludzie podchodzą do spowiedzi jak do czegoś normalnego nie widzą w tym Jezusa i swojego oczyszczenia, szczerości z Panem. nie widzą tego całego piękna jakie zawiera ten sakrament. Pan Bóg otworzył mi oczy. Pokazał swoją miłość. Dalej 'biorę', ale próbuje rzucić to wszystko, wiem, że nawet jak nie przestanę, On będzie przy mnie. Jest mi bardzo trudno wiem, że jedna spowiedź mi nie wystarczy, ale jestem silniejsza i wiem, że z pomocą Bożą dam radę wiem, że dalej będzie ciężko, ale On mi pomaga, niesie mnie na swoich ramionach kiedy upadam..
Pax et Bonum


Przesąd goni zabobon

Aby dobrze wychować dziecko, potrzeba wiedzy i umiejętności, których większość z nas niestety nie posiada... I gdybym zawczasu wiedziała, ile niebezpieczeństw czyha na nowo narodzonego potomka, mocno bym się zastanowiła, czy podołam... Przecież nie kończyłam szkoły czarownic...Zaczęło się zaraz po porodzie. Na salę przyszła pielęgniarka i po fachowych oględzinach mojej córeczki równie fachowo stwierdziła: „Bardzo ładna. Tylko niech pani czerwoną kokardkę zawiesi, żeby ktoś źle nie spojrzał”. Skomentowałam, że w „intencji niemowlęcej urody” to i trzy razy w niemalowane odpukam. I nawet popluję za siebie. Ale pielęgniarka popatrzyła na mnie dość surowo i mrucząc coś o niedoświadczonych młodych matkach, wyszła z sali... Kilka tygodni potem poszłam z dziećmi na plac zabaw. Plac zabaw, punkt wymiany niezawodnych sposobów na kolkę i zupę pomidorową, stał się tym razem miejscem debaty ideologiczno- filozoficznej... 

Dwa wózki, dwoje dzieci. Jedno bez czerwonej kokardki, drugie „zabezpieczone”: czerwona kokardka przyczepiona wielką szpilą (bardzo bezpieczną...) tuż nad główką niemowlaka. Dlaczego młoda mama zawiesiła kokardkę? Ano „na wszelki wypadek, bo strzeżonego Pan Bóg strzeże”... „Pan Bóg? Za pomocą czerwonej kokardki?” – pytanie wywołało burzę. Mówiło kilka pań: że różnie to bywa, że przecież to nic złego, bo co komu to szkodzi, jeśli pomóc może... No i wiadomo, jak jest przy dzieciach: „nic się nie przewidzi”, „co ma być, to będzie”, wobec czego le-piej „dmuchać na zimne”... Jedna z babć opiekunek dodała, że jak jej córka była mała, to miała nad łóżeczkiem kokardkę razem z... Cudownym Medalikiem. Jak mniemam, dla większej skuteczności. A inna babcia – niania – rzuciła pod moim adresem: „Moja koleżanka też taka »mądra« była... W nic nie wierzyła! Wyszła kiedyś z dzieciakiem na spacer, a jakaś kobieta źle na dziecko popatrzyła. I dziecko prawie umarło. Aż musieli do »baby« chodzić, żeby odczyniła. To było wiele lat temu, no ale wie pani, jak to jest...” Nie bardzo wiedziałam... 

Z ciążą odpowiednio „noszoną” to chyba jest największy problem. Bo żeby dziecko urodziło się zdrowe i śliczne, to dopiero nastarać się trzeba. Włosy w ciąży ścinałam, więc grozi jej „krótki rozum”. Włosy też farbowałam, więc powinna być ruda. Mała, przez moją niewiedzę, może być jednocześnie łysa, bo nie wiedziałam, że depilacja daje „łyse” skutki... A prócz łysiny grozi jej... nadmierne owłosienie. Bo tuliłam i głaskałam naszą wielką kundlicę... Przyznam też, że nieodpowiedzialnie nosiłam apaszki i łańcuszki na szyi – więc dziecko cudem chyba nie „owinęło się pępowiną”. I kupiłam wyprawkę przed narodzinami, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób „mogę zapeszyć”. Inne „zalecenia” na ciążę? Po turecku siadać nie można – dziecko będzie miało krzywe nogi. Nie można też podczas zmywania naczyń zalać sobie brzucha wodą: dziecku niechybnie grozi alkoholizm. No i oczywiście nie wolno patrzeć na ładnych inaczej, bo i dziecku tego typu uroda zapewne przypadnie w udziale. Przy okazji dowiedziałam się, dlaczego moja najstarsza ma na nodze myszkę – takie brązowe, lekko kosmate znamię. Otóż w ciąży zapewne przestraszyłam się... myszy i z tego przerażenia złapałam za swoją nogę. Dobrze, że nie za nos... 


Gdy dziecko szczęśliwie przyjdzie na świat, nadal trzeba uważać. Przed chrztem na przykład matka w połogu nie może odwiedzać sąsiadów. Grozi to ogólną wszawicą. Dziecko natomiast, jeśli styka się z obcymi ludźmi, musi być koniecznie „zabezpieczone” wspomnianą czerwoną kokardką. A jeśli nadal ciągle płacze, znak to niechybny, że i kokardka nie zadziałała i należy zły urok odczynić... W tym celu wylewamy nad dzieckiem wosk albo przeciągamy je przez... spódnicę. A potem następuje chrzest – wydarzenie ważne, bo od tego czasu dziecku nie powinny grozić uroki i złe wzroki. Ale dobrze ochrzcić nie jest łatwo. Najpierw trzeba wybrać odpowiednich chrzestnych. Chrzestną nie może być kobieta w ciąży – wtedy niechybnie jedno z dzieci umrze. Nie może być też wdową, gdyż chrześniak będzie nieszczęśliwy. No i chrzestnymi nie powinno być małżeństwo, gdyż z pewnością zostanie bezpłodne. Względnie się rozwiedzie. 

Sprawa z prezentami też jest skomplikowana. Nie wolno przyjmowanemu do Kościoła dziecku ofiarowywać... krzyżyka. To „wróży krzyż na całe życie”. A jeśli już z miejsca świętego krzyż się na prezent przywozi, to zawsze należy za niego zapłacić. Jak się zapłaci, choćby i grosz, to nieszczęścia pewnikiem nie będzie. W dzień chrztu starannie obserwujmy dziecko: jeśli krzyczy i drze się wniebogłosy, to... dobrze. Oznacza to, że będzie się dobrze chować. Przed ceremonią do ubranka potomka należy włożyć monetę, co warunkuje bogactwo. Ktoś z gości powinien podarować maluchowi łyżkę, żeby nie cierpiało głodu. A w pieluchę należy wsypać cukru. Któż nie chce dla dziecka słodkiego, miłego życia? 

Ktoś powie, że takich praktyk w XXI w. już się nie spotyka? Oto dowody, że istnieją i mają się dobrze. Anka, lat 23: „Mój Krzysio miał przy sobie w trakcie chrztu notes i długopis, pieniądze i cukierki, co wróży podobno chęć do nauki, dużo pieniędzy i słodkie życie. Po powrocie z kościoła został położony na stole, żeby był gościnny...”. Karolina, mama Jasia: „Nie powinno się ubierać dziecka do chrztu od lewej ręki. Tylko najpierw prawa, a potem lewa. Inaczej będzie leworęczne. Ja oczywiście nie wierzę w przesądy, ale ubierałam od prawej. Tak na wszelki wypadek”...  W maju ślub...  kiedy dziecię osiąga wiek dojrzały i postanawia powiedzieć drugiej połówce sakramentalne „tak”, wszelkie rodzinne „tradycje” i dobre rady znów ożywają… „

 

W maju ślub, w grudniu grób” oświecono mnie, gdy termin ślubu wyznaczyliśmy na maryjny miesiąc. Dlaczego? Bo w nazwie miesiąca nie ma literki „r”. Jeśli jest „r” – szczęście gwarantowane. Gdy „r” nie ma – drżyjcie młodzi, nieszczęście nadchodzi. Istnieje wiele wytycznych co do wyglądu i zachowania młodych. Panna młoda nie może mieć przy sobie pereł oraz róży – to przynosi pecha. Powinna mieć za to pieniądze w bucie – wtedy będzie bogata, a but, uwaga, musi być zakryty. Jeśli jest „odkryty” – szczęście oczywiście wycieka przez dziurki... Pan młody natomiast, aby żyło się szczęśliwie, nie może zobaczyć ślubnej sukni. 

Gdy młodzi w końcu do kościoła wyjadą, trzeba obserwować pogodę. Deszcz, według jednych wróży nieszczęście, według innych... błogosławieństwo: bo to sam Pan Bóg święci młodych. Jeśli się czegoś zapomniało (na przykład obrączek), za nic na świecie nie wolno wrócić do domu. Z takiego małżeństwa nic już nie będzie... Podczas ceremonii również należy zachować daleko idącą czujność. Wszyscy uważnie patrzą, który z małżonków „obróci drugiego przed ołtarzem”: obracający będzie w związku rządzić. A niejedna ciotka lub babcia z niepokojem wpatruje się w świece płonące przy ołtarzu: ich zgaśnięcie wróży śmierć małżonka stojącego tuż przy niej... I strach pomyśleć, co czuje taka ciotka, gdy w kościele przeciąg... 

Po Mszy św. należy zwrócić uwagę, kto pierwszy podchodzi do młodych. Jeśli życzenia składa mężczyzna, najlepiej ojciec panny młodej, to dobrze. Gdy kobieta – niestety, z małżeństwem będzie źle. Ślub w żadnym wypadku nie może być trzynastego. Ale to akurat jasne. Wtedy wszystko zdarzyć się może, na przykład objawienie fatimskie... 

Rada z przymrużeniem oka 
Drodzy Rodzice! Jeśli dotychczas „nieodpowiednio” inwestowaliście w szczęście dziecka, nie popadajcie w rozpacz. Jest nadzieja. Oto sposób na dziecięco- -rodzicielski błogostan. Sposób niezawodny i interdyscyplinarny: działa równie dobrze na niemowlęcy płacz, pałę z matmy, jak i niedobrą synową... Proszę wyciąć i przyczepić na lodówce: „Stań z dzieckiem na rozstajnych drogach. Popluj za siebie, posyp dziecko nietoperzem w proszku. Przygotuj wywar z wąsów kota i łusek jaszczurki. Eliksir pij powoli”. Tylko się nie śmiej, bo się zadławisz. I nieszczęście gotowe. Smacznego


Dziękuję, że znalazłeś drogę do mego serca...

Mam 44 lata. Pochodzę z rodziny katolickiej. Tylko, że z takiej, w której nigdy nie widziałam w domu rodziców wspólnie klęczących i modlących się, w której ja jako dziecko miałam obowiązek chodzić na niedzielną Mszę Św. i modlić się także za rodziców, którzy 'odpoczywają', a także uczęszczać na rekolekcje. Zaproszeń na rekolekcyjne spotkania dla dorosłych rodzice nie przyjmowali, bo 'byli zmęczeni po pracy'.  Już jako dziecko przeżywałam 'dotknięcia Boga'. Znajdowałam urok w nabożeństwach różańcowych, majowych i nieszporach, które jeszcze wtedy powszechnie odprawiano. Mój tato przez kilka lat pływał. Po którymś z powrotów z rejsów, kiedy zorientował się, że mam w szkole kłopoty z matematyką zabronił mi codziennego uczęszczania do kościoła, twierdząc, że robię 'to' specjalnie, żeby się nie uczyć matematyki. Tak więc wieczory zamiast w kościele zaczęłam spędzać bezsensownie w domu, bezskutecznie próbując opanować z matematyki coś więcej niż tzw. regułki. Było to nader męczące i w efekcie przyczyniło się do tego, że do wieczornej modlitwy już nie chciało mi się klękać.


Stąd już był malutki tylko krok do tego, aby nie modlić się wcale. Niesamowite! Nie modliłam się i nic takiego się nie stało! Poczułam się taka dorosła jak moi rodzice. Kiedyś moja o osiem lat młodsza siostra zapytała mnie, kiedy ona będzie taka duża, żeby modlić się na leżąco. Miałam 17 lat, kiedy zdałam maturę. Potem podjęłam studia z dala od domu rodzinnego. Kiedy byłam w klasie maturalnej zauważyłam, że mama klęka do modlitwy, uczęszcza nie tylko na niedzielne Msze Św., ale i na rekolekcje oraz inne nabożeństwa.  To był ten szczególny czas, kiedy śp. Karol Wojtyła został wybrany na tron papieski, szczególny czas przemian w Polsce. Z pewnością wiele serc uległo wtedy przemianie. Z czasem żywą wiarę zaczął dzielić z mamą tata. Codziennością Ich stało się wspólne klękanie do modlitwy, co trwa do dzisiaj. 


A ja? Ja wyruszyłam w swoją dorosłość na studia daleko od rodzinnego miasta. Kiedy przyjeżdżałam do domu zawsze chodziłam na niedzielne Msze Św., żeby nie robić rodzicom przykrości, ale każda godzina w kościele to była dla mnie męczarnia. Wtedy uważałam, że rodzicom 'na starość coś się porobiło'. Ja miałam swój barwny świat pełen ziemskich sukcesów niemal na każdym kroku. I choć praktycznie nigdy nie zwątpiłam w istnienie Boga, to 'pozdrawiałam Go' z daleka, dziękując, że choć trzymam Go na dystans pozwala mi na te wszystkie sukcesy i na polu naukowym i na polu damsko-męskim i na każdym innym.  Bóg był wytrwały i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Nie miał ochoty być wciąż na marginesie mojego życia. Przyjmowałam Go z radością, przez jakiś czas stawał się kimś naprawdę ważnym w moim życiu, po to, by za czas jakiś znowu zostać zepchnięty na margines. Boże mój, jak ja Ci dziękuję za Twoją cierpliwość! Przez ostatnie dwadzieścia lat mój kontakt z Panem Bogiem to była nieustanna sinusoida: od wielkich wzlotów, uniesień, cudownych dowodów łaski i miłości do druzgocących upadków i bolesnych zranień. Wiary w zasadzie nigdy mi nie zabrakło; zabrakło mi natomiast wierności. 

Moje życie układało się całkiem przeciętnie w tym sensie, że nie obfitowało w jakieś nadzwyczajne szczęścia, czy tragedie. Aż do czasu, kiedy okazało się, że mój ukochany mąż nie potrafi już panować nad ilością wypijanego alkoholu. I wtedy zaczęła się moja gehenna. Przez ten czas miałam dziwne relacje z Panem Bogiem: a to błagałam Go o zmiłowanie, a to wątpiłam, czy On naprawdę istnieje, skoro dopuszcza, żebym aż tak cierpiała. A cierpiałam bardzo! 
Dziś z perspektywy czasu wiem, że Pan zesłał to cierpienie, po to by mi pokazać swoją siłę, spowodować, żebym ukorzyła się przed Nim i żebym na powrót stała się Jego dzieckiem. Wszelkie sposoby przerwania istniejącej sytuacji bez udziału Boga nie powiodły się. Mąż mój przystał na propozycję przyjęcia sakramentu chorych. Ksiądz Tomasz przy okazji udzielania tego sakramentu poprosił o modlitwę nad moim mężem jedną z sióstr z Odnowy w Duchu Św. Po skończonej modlitwie siostra zaproponowała Księdzu, aby zezwolił nam na udział w seminarium (było już w toku). 


Z radością przyjęliśmy zaproszenie. Nasze życie zaczęło nabierać nowych barw. Trudno mi teraz będzie pisać w pojedynczej osobie, gdyż dostąpiłam tej łaski, że radość przemiany dane było mi dzielić z moim mężem. Swoistym paradoksem jest to, że właśnie dzięki niemu, dzięki tym cierpieniom, które poprzez jego osobę stały się moim udziałem trafiłam na seminarium. A więc Pan miał taki plan wobec mojej osoby! Nie potrafiłam Go docenić w 'latach tłustych', zatem w trosce o moje zbawienie zesłał na mnie takie ciężary, abym wreszcie raczyła dostrzec Jego obecność. Dziękuję Ci Boże z całej duszy za to, że znalazłeś drogę do mego serca. W tym miejscu chcę zaznaczyć, że w początkach mego uczestnictwa w Seminarium dotarło do mnie jak wiele zawdzięczam wytrwałej modlitwie moich rodziców. Kiedy było już niewiele czasu do spowiedzi generalnej miałam uczucie, że nie jestem do niej gotowa. Nie pomyliłam się. Szatan i moja słabość wobec jego zakusów okazała się większa od wierności Bogu. To samo dotyczyło mojego męża. To ostatnie starcie z szatanem było bardzo bolesne. Był tydzień, na koniec, którego nasza grupa miała dostąpić łaski wylania Ducha Świętego. W środę ksiądz Tomasz i siostra Irenka modlili się nad nami. Wtedy Irenka usłyszała głos Pana mówiącego, że chce, abyśmy się razem modlili. Ksiądz Tomasz usłyszał, że Pan mówi do mego męża: 'Wybrałem cię, a nie odrzuciłem'. To był prawdziwy przełom w mojej relacji z Bogiem. Różne rzeczy robiliśmy do tej pory razem z Piotrem w życiu, ale nigdy przedtem nie zdarzyło nam się tak po prostu razem uklęknąć i modlić. Od tamtego wieczoru stało się to radosną codziennością. 


Pomimo, że nie byliśmy gotowi na przyjęcie Chrztu w Duchu Św. mogliśmy uczestniczyć we Mszy Św. w dniu poprzedzającym wylanie, a także nazajutrz wraz z tymi, którzy Go przyjęli. Obie te Msze Św. wstrząsnęły moją duszą. Duch Św. rozpoczął swe działanie z całą mocą. Od tamtych chwil jedynym moim pragnieniem stało się zupełne oczyszczenie i ofiarowanie życia Panu. Niecierpliwie czekałam na moment Spowiedzi Generalnej. Widziałam z całą ostrością wszelkie zło, które w życiu popełniłam. Byłam pełna obrzydzenia do siebie. Wyrzuty sumienia nie pozwalały na żaden sen. W końcu nastąpiła upragniona chwila pojednania z Najwyższym. Potem był długi majowy weekend. Pojechaliśmy na Górę Św. Anny. Tam została wysłuchana moja prośba o to, by dane mi było na nowo odkryć piękno i moc modlitwy różańcowej. Łaska ta dana została też mojemu mężowi. Od tamtej pory odmawiamy codziennie Różaniec. 

Proces mojej przemiany postępował. W końcu łaska Chrztu w Duchu Św. i nowa jakość życia. Bezwzględnie zapragnęłam przewiesić krzyż z przedpokoju na najbardziej widoczne miejsce w tzw. dużym pokoju. Powiesiłam krzyż w swoim pokoju w pracy. Żałuję tych wszystkich lat, kiedy byłam daleko od Boga. Och, czemuż go nie słuchałam, gdy mnie wołał? Co dzień żarliwie modlę się tak, jak moja Mama kiedyś o mnie, aby moja córka na nowo odnalazła Boga już teraz, by nie czekała, aż zacznie doświadczać ją tak jak mnie. Pragnę jej szczęścia. Takiego jakiego ja doświadczam. Bo ja czuję się po prostu szczęśliwa. Jest we mnie wielka potrzeba pogłębiania wiary i wiedzy religijnej i ze wszystkich sił staram się ją zaspakajać. Jest we mnie wielka potrzeba rozeznawania woli Bożej i postępowania zgodnie z nią. Jest codzienna wspólna z mężem modlitwa, lektura pisma Św. i innych książek o tematyce religijnej. Jest radość nad każdym zwycięstwem nad pokusą, nad słabością. Życie nie stało się automatycznie wolne od trosk, ale mam takie uczucie, że cokolwiek się dzieje - Pan jest ze mną i nie da mi zginąć. Odczuwam spokój, pokój i radość. Wiara we mnie żyje i Bóg żyje! Msza Św. jest ucztą, na którą czekam z niecierpliwością. Eucharystia nabrała nowego wyrazu. Jest chęć czynienia dobra, postępowania w taki sposób, aby nie zasmucać Pana. Jest ogromny ból duszy w przypadku popełnienia grzechu. 


W czasie wakacji przebywaliśmy przez jakiś czas w miejscowości, w której nie było okazji do spowiedzi św. Była w niedzielę odprawiana tylko jedna msza św. Ksiądz przyjechał z innej miejscowości by ją odprawić. Moje serce nie było czyste w pełni. Nigdy przed wylaniem Ducha Św. nie doświadczałam takiego bólu z tego powodu, że nie mogę przystąpić do stołu Pańskiego, jak wówczas! Czuję, jak wzrastam z każdym dniem. Proces przemiany trwa. Tak bardzo bym chciała, aby wszyscy wokół odkryli Chrystusa, już teraz przejrzeli, nie pozbawiali się tej radości, którą On chce dać za darmo, a którą wystarczy przyjąć. Czasami wracam pamięcią do minionych lat i przypominam sobie te chwile mego życia, w których Bóg głośno i mocno do mnie mówił, a ja nie chciałam Go słuchać. Ale najważniejsza jest radość, że choć tak późno, to jednak odnalazłam zagubioną drachmę. Lubię słuchać głosu Boga w modlitwie osobistej i spotkania wspólnoty Odnowy w Duchu Św. Często nie mogę się ich doczekać. Kocham Boga za to, że coraz bardziej odkrywa się przede mną i daje poznawać. Im więcej Go poznaję, tym większy czuję niedosyt. 


Bardzo Mu dziękuję za tę łaskę, że nową drogą dane mi jest kroczyć razem z moim mężem. Odczuwam przeogromną wdzięczność za siłę, która Pan mu daje, aby nie ulegał podszeptom szatana. Przypuszczam, że dziwnie to zabrzmi, ale odczuwam także nową jakość naszego pożycia intymnego, tak, jakby w tych chwilach Bóg obecny był także z nami. A może tak powinno było być od początku małżeństwa? Chwała Panu! Powyższe świadectwo pisałam ponad rok temu. Proces przemiany duchowej mojej i mojego męża trwa. On zachowuje abstynencję, systematycznie uczestniczy na spotkaniach AA i terapii, a także w spotkaniach modlitewnych. Po kilka razy w tygodniu jesteśmy na Eucharystii. Od września oboje jesteśmy wolni od nałogu nikotynowego, w którym nieprzerwanie pogrążeni byliśmy oboje od ponad 25 lat. Bądź uwielbiony Boże! 


Moje spotkanie z Jezusem

Może daleko jesteś od Niego
Może zgubiłeś ścieżki Jego ślad.
Może w samotną ruszyłeś drogę
I nie wiesz, że Bóg ciebie zna.

Nie martw się - Bóg ciebie kocha,
On zawsze z tobą jest.
Podnieś swój zmęczony wzrok
I popatrz przed siebie.
Zacznij od nowa, zacznij jeszcze raz.
Zacznij od nowa, zacznij jeszcze raz.

 


To, co pisze, jest dla mnie, z jednej strony bolesne a z drugiej strony radosne. Odeszłam, w pewnym momencie, od Pana, straciłam najbliższą mi osobę na ziemi, ale otrzymałam bardzo wiele. Otrzymałam Jego miłość. Powiedział do mnie pójdź za mną. Idź i z miłością nieś krzyż dnia codziennego, nie poddawaj się. Idź i głoś moje Słowo. Niezmiernie cieszę się, że nie zamknęłam całkowicie mojego serca dla Pana Jezusa i otworzyłam je w odpowiednim momencie...
Moja droga do chwili obecnej obfituje w wiele wydarzeń: w chwile radości i smutku, upadków i zakrętów, ale właśnie ta droga jest dla mnie obecnością Jezusa Chrystusa. W pewnym momencie mojego życia nie zauważałam Go, a może nie chciałam zauważyć...
Dopiero dziś po wielu latach widzę ile musiałam nad sobą pracować, by powrócić do Pana, bym mogła od nowa Go pokochać i tak jak kiedyś, będąc dzieckiem bezgranicznie Mu ufać. Przez kilka pierwszych lat mojego życia (odkąd zaczynam cokolwiek pamiętać) żyłam sobie, byłam kochana przez rodziców, przez Pan Jezusa - po prostu byłam szczęśliwa. Chodziłam do kościoła z rodzicami, na spacery z malutkim braciszkiem, przygotowywałam się do pierwszej Komunii Świętej. Byłam radosnym i pogodnym dzieckiem. Bardzo kochałam i kocham nadal mojego tatusia (nie chce obrazić mamy, ale to On zawsze jakoś był mi najbliższy). Zawsze wiedział, co mi jest. Troszczył się o mnie jak mama leżała w szpitalu rodząc mojego braciszka, zabierał mnie do pracy - jak tylko mógł, bawił się ze mną, chodziliśmy na działkę. Uczył mnie jeździć na rowerze. Wyjeżdżał czasami w tygodniowe trasy i wracając bardzo zmęczony zawsze mi poświęcał choćby pół godzinki - zanim poszedł spać. Kochał mnie tak bardzo. Mając 9 lat (1996r) przyjęłam Pana Jezusa i bardzo się cieszyłam, razem z moim tatą, z tego, że już Jezus zamieszkał w moim sercu. Kochający tatuś, mama, mały braciszek, Pan Jezus w serduszku, cóż można było chcieć więcej... Byłam niezmiernie szczęśliwa Ale niestety, ta radość trwała niewiele... Pewnego popołudnia - a dokładnie była to wrześniowa niedziela 1996r - przyszła do nas straszna wiadomość... Mój tata zginał w strasznym wypadku samochodowym. Nie potrafiłam i nie chciałam przyjąć tej wiadomości do siebie. Pamiętam jak nakrzyczałam na pana, który przyszedł nam to powiedzieć - a przecież nie był niczemu winny.


Po chwili zaczęłam krzyczeć nawet na Pan Jezusa i powiedziałam Mu, że już nigdy do Niego nie przyjdę, skoro jest taki okropny. Skoro zabrał mi najbliższą osobę tu na ziemi już mnie nigdy nie zobaczy w kościele i nie będę już Go odwiedzać..... Nawet miałam pretensje do Mateńki, że się nim nie opiekowała. I mówiłam Jej: przecież tatuś zawsze mówił, że się o wszystkich troszczysz, że wszystkich kochasz - a to jest nieprawda. Nie kochasz mnie. Nie kochasz! Na dodatek dowiedziałam się po śmierci mojego taty, że tydzień po mojej komunii zmarła moja matka chrzestna. To był kolejny cios dla mnie. Nie byłam na jej pogrzebie, bo z tego wszystkiego zapomniała nas jej rodzina powiadomić. Czułam się jeszcze gorzej. Zbliżały się pierwsze święta Bożego Narodzenia - bez mojego taty. Byłam tak zła na Chrystusa, że nawet nie poszłam Go przeprosić w sakramencie pojednania. Nie chciałam Go znać. Nie chodziłam do kościoła. Nic i nikt nie był w stanie mnie do tego zmusić abym przekroczyła drzwi Świątyni. Nawet w tym radosnym czasie.


W wigilie usiadłam za stołem, ale nie obchodziły mnie święta. Miałam ich dość i czekałam, kiedy się skończą. Nawet podarunki od najbliższych mnie nie cieszyły. Nie chciałam ich… . Moi bliscy pytali się przed świętami, co chce na święta. Moja odpowiedz brzmiała, że chce do taty, chce z nim być. Nie chce prezentów i tak je wyrzucę. I tak tez zrobiłam… Wszelkie słodycze i pluszaki oddałam bratu, a ubrania siostrze ciotecznej. Nie chciałam ich, bo dla mnie świąt nie było. Nie cieszyło mnie nic. Pomimo to, Jezus nie zapomniał o mnie - choć to pewnie ja o Nim zapomniałam. I tak przez kolejne lata...(a dokładniej od 09. 1996 do 05. 1999)Gdy mama próbowała mnie namówić na pójście do kościoła, krzyczałam, płakałam i tak stawiałam na swoim - nie szłam. Nagle coś we mnie pękło. Ciocia (siostra mamy, która mieszka pod Łowiczem) zadzwoniła do nas i pytała się czy chcemy, żeby wzięła dla nas wejściówki na przyjazd Ojca Świętego Jana Pawła II do Łowicza. Mamy odpowiedz zabrzmiała, że tak, ale jedną, bo ja na pewno nie pojadę. Słyszałam tą rozmowę, gdy mama skończyła nie wiem, czemu, ale powiedziałam jej, że też chce jechać na spotkanie z Ojcem Świętym - JP II. Sama nie wiedziałam, czemu to powiedziałam...


Właśnie tego dnia poszłam po raz pierwszy od kilku lat do kościoła. Nie zostałam na mszy, bo to już było by za dużo, ale przeprosiłam Pana Jezusa i Mateńkę. To był cud. Przestąpiłam próg kościoła, uklękłam przed Panem Jezusem i nie wiem, czemu(tzn. wtedy nie wiedziałam) płakałam. Teraz już wiem to były łzy radości, że wróciłam a jednocześnie łzy smutku, że tak późno i po tak długim czasie po raz pierwszy poszłam spotkać się z Panem. Dużymi krokami zbliżała się pielgrzymka Ojca Świętego do Ojczyzny. Zaczęłam myśleć o przygotowaniu (bo przecież nie mogłam iść na spotkanie bez prezentu). Miał być najwyższy kapłan na ziemi, Piotr naszych czasów, który chciał razem z nami przeżywać ten niesamowity dar Eucharystii, a ja miałam iść nie przygotowana... Podjęłam decyzje. Poszłam do spowiedzi. Wyszłam inna, czysta, nowa, odmieniona. Na spotkaniu z papieżem przyjęłam Jezusa. To było moje pierwsze pojednanie. On po długim czasie zamieszkał we mnie. To było niesamowite przeżycie. A w dodatku ten głos po mszy: Pójdź za mną. Moje dziecko wróciłaś, teraz idź za mną.
Ale odrzuciłam te słowa, czym prędzej. Ja mam iść za Zbawicielem... Ja... Taki grzesznik. Nic z tego. Nie ma mowy. Przecież jest tyle oddanych ludzi, niech oni idą... To był mój pierwszy krok. Zbliżyłam się minimalnie do Pana, ale mu jeszcze nie zaufałam. Jeszcze nie byłam gotowa, aby częściej chodzić do Kościoła. A pyzatym miałam nadzieje, że już nigdy nie usłyszę tych słów... Po spotkaniu z Ojcem Świętym, tak jak do tej pory nadal nie chodziłam do kościoła, ale zdarzało mi się sięgnąć po Pismo Święte, czy powiedzieć parę słów do Pana.


W kościele po raz drugi pojawiłam się dopiero we wrześniu, na mszy za mojego tatę, a później dopiero w święta Bożego Narodzenia. Ale pomału czułam, że coś zaczyna się we mnie dziać. Zaczęłam doświadczać działającego Boga w moim życiu. Zaczynałam o nim pamiętać jak wstawałam i jak kładłam się spać. Zaczęłam coraz częściej czytać Jego Słowo. Przed świętami Bożego Narodzenia byłam u spowiedzi. Sama siebie nie poznawałam. Następnym razem po świętach Bożego Narodzenia poszłam do kościoła w Środę Popielcową. Na niej postanowiłam, że przyjdę, chociaż na jedną Drogę Krzyżową. Poszłam na pierwszą, drugą, trzecią... i tak aż do świąt Zmartwychwstania. Byłam na rekolekcjach szkolnych. Nie byłam na żadnej mszy w okresie Wielkiego Postu (oprócz Środy Popielcowej), ale Drogi Krzyżowe i rekolekcje, były dla mnie niesamowitym przeżyciem. Zaczęłam utożsamiać się z Jezusem. Zaczęłam myśleć, o tym, co On przeżywał, jak On nas kochał, że oddał za nas Życie. I przyszły święta. Były one inne od tych dotychczasowych, po śmierci mojego taty. Nie dość, że byłam na Eucharystii w święta, to się do nich w jakiś sposób przygotowywałam. Po świętach może nie regularnie, ale starałam się przychodzić na niedzielną Msze świętą. Moje życie stawało się inne. Zaczęłam czuć się kochana przez Jezusa, zaczęłam czuć Jego obecność w moim życiu. Chociaż nadal Mu nie ufałam bezgranicznie.


I przyszedł początek II kl.Gimnazjum. Nauczyciele katecheci zaczęli wspominać o sakramencie Bierzmowania. Ja wiedziałam, że nie mogę jak niektórzy 'iść, bo idą inni'. Chciałam, żeby to była w pełni świadoma i dojrzała decyzja. Dałam sobie warunek przed Panem, ale nie zmuszałam siebie do niczego. Postanowiłam spróbować otworzyć się na Jezusa, chciałam mu zaufać. Chciałam naprawdę być przygotowana i dojrzała, do tego niesamowitego sakramentu. I wtedy się zaczęło... Byłam, na każdej niedzielnej Eucharystii, modliłam się w domu, czytałam jeszcze więcej Pisma Świętego... Czułam, że Pan jest przy mnie, że zaczynam otwierać moje serce na Miłość Chrystusową. I to wszystko z pragnienia bycia bliżej Pana - a nie przymusu.
Zaczęłam uczestniczyć nie tylko w Eucharystii niedzielnej, ale również w dni powszednie. Pamiętałam o codziennej modlitwie, odmawiałam różaniec, koronkę, uczestniczyłam w nabożeństwach. I przyszła III kl.Gim. Czas prawdziwych przygotowań, min. Spotkań w kościele.
Wiedziałam, że mogę przystąpić do tego niezwykłego sakramentu. Czułam, że naprawdę jestem przygotowana i odmieniona. Czułam obecność Pana.
Gdy bp. namaścił moją głowę, jako pierwszą olejem Krzyżma i wypowiedział słowa: 'Przyjmij znamię daru Ducha Świętego', po odejściu od J.E. usłyszałam znowu słowa: Pójdź za mną. Ten głos powracał z coraz większą siłą. Serce śpiewało z wdzięczności... Uciekałam od tych słów, ale nadal coś mnie ciągnęło, coś się w sercu budziło, ale nie chciałam tego słyszeć. Tylko nie ja!... Znowu zaczęłam z nimi walczyć. Tłumaczyłam się, że jest tyle wspaniałych ludzi, podawałam przykłady moich bardzo wierzących koleżanek i pytałam się, czemu ja... Myślałam, że będę do końca życia z moim ukochanym chłopakiem a pomimo tego, że z nim byłam nadal słyszałam Jego słowa. Rozstałam się z nim w wielkiej przyjaźni, ale nadal walczyłam z tym głosem, który się we mnie odzywał, buntowałam się. Panie Boże - mówiłam - przecież ja się do zakonu nie nadaję, kto by tam ze mną wytrzymał!
Bałam się, czułam się niegodna. Tam pewnie trzeba być świętą, a ja...? Walczyłam z Nim przez kilka miesięcy. Aż w końcu poddałam się. Oddałam mu się całkowicie i powiedziałam: Zrób z moim, życiem wszystko, co uważasz, za słuszne.Przecież On powiedział: 'Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał' (J 15, 16).


Jezus zaprasza na ucztę miłości, zwraca się do każdego człowieka: 'Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną. ' (Ap 3, 20). Do wspólnego z Nim ucztowania i świętowania zaprasza dobrych i złych, doskonałych i przeciętnych, wielkodusznych i zalęknionych. Zaprasza na wieczną ucztę w niebie. Nie każe jednak czekać na tę ucztę aż do śmierci, dając obietnicę: Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim. 'Tylko On rozumie do końca tajemnicę naszych serc, myśli i marzeń i tylko On potrafi pokochać nas miłością zbawiającą i przemieniającą nas w nowych ludzi: świętych, silnych i szczęśliwych. Dlatego warto słuchać bardziej Boga niż ludzi. Warto też słuchać bardziej Boga niż samego siebie: niż własnego ciała, własnych przekonań, emocji czy marzeń. ' (M. Dziewiecki, Dla maturzystów, w: Posłani, aby służyć, Legnica 2003, s. 17)


Nie miałam siły już walczyć. Wydawało mi się, że jak się poddam będę przybita, smutna a było odwrotnie. Byłam radosna, pogodna, spokojna, wyciszona i czułam się wspaniale. Na mojej drodze stanął ks.Zbigniew. Był moim najpierw spowiednikiem, później kierownikiem duchownym. Rozmowy z nim wiele mi dały. Pozwoliły mi jeszcze bardziej i dogłębniej zrozumieć Słowa Chrystusa. Był przyjacielem i powiernikiem. Prowadził mnie po ścieżkach Pana. W wakacje 2004 roku poszłam na pielgrzymkę młodzieżową. Ofiarowałam Mateńce moje życie, rodzinę, znajomych. To były pierwsze takie moje rekolekcje (po za rekolekcjami Wielkanocnymi). Rekolekcje w drodze. Pomimo bólu, zmęczenia czułam się niesamowicie. Coraz bardziej przylegałam do Jego krzyża, coraz bardziej byłam od Niego 'uzależniona', ale czułam się coraz lepiej. Jego Miłość była nareszcie we mnie. Zaczął stawać się moją pasją, radością i życiem. Później (2005r) dziwnym zbiegiem okoliczności trafiłam do Zgromadzenia Sióstr... Na początku zastanawiałam się ca ja tam robie... Dlaczego ja tu przyjechałam... Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na to pytanie. W życiu nie przypuszczałam, że dobrowolnie pojadę do zakonu.Pan mną kierował.
Poszłam do kaplicy i … to było to. Czułam się jak w domu. Jak bym wróciła do domu rodzinnego po długiej nieobecności... Po raz kolejny, właśnie tam usłyszałam słowa: Pójdź za mną. Wtedy właśnie zrozumiałam, że moje Życie jest przy Panu Jezusie.


Rozwód cywilny i co dalej?

Konstytucja soborowa o Kościele w świecie współczesnym wprowadza nas w zagadnienie godności osoby ludzkiej: „Kim jednak jest człowiek? Przedstawiał on i przedstawia wiele różnych, a nawet sprzecznych opinii o sobie samym, w których często albo uważa siebie za normę absolutną, albo deprecjonuje się aż poza granice rozsądku, stając się przez to niezdecydowany i lękliwy. Kościół, wyraźnie dostrzegając te problemy, może przynieść na nie odpowiedź, pouczony przez Boże Objawienie, które prawdziwie opisuje kondycję człowieka, wyjaśnia jego słabości, a równocześnie umożliwia właściwe poznanie jego godności i powołania. Pismo święte poucza, że człowiek został stworzony „na obraz Boży”, jako zdolny do poznania i pokochania swojego Stworzyciela, ustanowiony przez Niego panem nad wszystkimi stworzeniami ziemskimi, aby rządził i posługiwał się nimi, sławiąc Boga”.


Bóg nie stworzył jednak człowieka jako istoty samotnej: albowiem od początków „stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1, 27), a ich związek tworzy pierwszą formę wspólnoty osób. Człowiek bowiem z głębi swej natury jest istotą społeczną i bez kontaktów z innymi nie może ani żyć, ani rozwijać siebie samego i swoich uzdolnień”.


O tę wielką godność człowieka troszczy się Bóg, Jezus Chrystus, gdy w Ewangelii pokazuje człowiekowi, jak żyć i po co żyć. Bo człowiek wskutek ograniczeń naturalnych, grzechu i wad łatwo błądzi i szuka często szczęścia tam, gdzie w ostateczności znajduje gorycz. Dlaczego człowiek nie dowierza Chrystusowi, Ewangelii, Kościołowi?


Książkę poleca Wydawnictwo:


Do Chrystusa z pytaniami przyszli faryzeusze. W Księdze Powtórzonego Prawa powód do rozwodu został niezbyt jasno sformułowany: „Jeżeli mężczyzna poślubi kobietę i zostanie jej mężem, lecz nie będzie jej darzył życzliwością, gdyż znalazł u niej coś odrażającego, napisze jej list rozwodowy, wręczy go jej, potem odeśle ją od siebie” (Pwt 24, l). Szkoły rabinackie różnie tłumaczyły to „coś odrażającego”. Jedna szkoła twierdziła i dopowiadała, że wystarczy jakakolwiek przyczyna, nawet źle przygotowany posiłek. Druga bliższa właściwej interpretacji Prawa to „coś odrażającego” widziała w cudzołóstwie. Pierwsza szkoła rabbi Hillela, który słynął z łagodności, mocno krzywdziła kobietę. Kobieta mogła być w praktyce przedmiotem pogardy, lekceważenia, poniżenia, namiętności czy zwyczajnego egoizmu. Jej życie zależało od kaprysu męża. Żyła w ciągłym zagrożeniu, że może być odesłana. Pewną obroną był wniesiony majątek. Druga szkoła rabbiego Szammaja też praktycznie była po stronie męża. Chrystus nie dał się wciągnąć w spory. Sięgnął do samego źródła, do pierwotnej myśli Bożej zanotowanej w Księdze Rodzaju. „Czy wolno mężczyźnie rozwieść się z żoną z jakiegokolwiek powodu? On odpowiedział: Czy nie czytaliście, że Stwórca od początku uczynił ich jako mężczyznę i kobietę? I oznajmił: Dlatego mężczyzna opuści ojca i matkę i połączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem. Tak więc już nie są dwoje, lecz stanowią jedno. Co zatem Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela” (Mt 19, 3-6). Gdy ludzie zawierają związek małżeński na kształt przymierza, ten związek staje się nierozerwalny i pobłogosławiony przez Boga. „Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”. Małżeństwo określamy dzisiaj jako wspólnotę życia i miłości, to znaczy taką, która z samej natury jest nierozerwalna. Chrystus, który wrócił do pierwotnego zamysłu Boga, chce nadać ludzkiej miłości trwałość i wielkość. Daje jej równocześnie siłę sakramentalną, żeby mogła przetrwać również trudności.


Jezus wystąpił w obronie kobiety, jej godności. Nie jest dobrze, gdy małżonkowie biorą pod uwagę możliwość rozejścia się lub myśli o tym przynajmniej jedna strona. Jest to zaprzeczenie świętości sakramentu, a więc grzech a jednocześnie głęboka niedojrzałość i brak odpowiedzialności za drugiego człowieka.
Faryzeusze pytali dalej Chrystusa: „To dlaczego Mojżesz pozwolił dać żonie list rozwodowy i się rozwieść? Odpowiedział im: Mojżesz pozwolił wam na rozwód z powodu zatwardziałości waszych serc. Na początku jednak tak nie było” (Mt 19, 7-8). Chrystus nie tylko wyjaśnia, ale jasno wytycza granice i unieważnia prawo, które dozwalało rozwód w Starym Testamencie. Wspomniany przepis Mojżeszowy był ustępstwem, który zrobił Mojżesz z powodu zatwardziałości serc Izraelitów, z powodu narosłych złych obyczajów w ciągu ich historii. Okoliczne ludy, w tym również Izrael daleko odeszły od pierwotnej myśli Bożej. Poligamia była ówcześnie dosyć powszechna. Bóg wchodził ze Swoim prawem w sytuacje ówczesnych praw i zwyczajów barbarzyńskich, aby lud wychować i podprowadzać do przyjęcia Bożych myśli. Takim przykładem są m.in. ówczesne prawa wojny czy prawa zemsty. Ale człowiek Pana Boga nie rozumie i łatwo oskarża. Do wszystkiego trzeba ciągle dorastać. Dorastać duchowo do przyjmowania w pełni Bożych zamysłów i życzeń. Bóg w Starym Testamencie pokazuje praktycznie Swoją myśl. Księgi mądrościowe przybliżają wartości duchowe, radości i kłopoty rodzin monogamicznych, a takie również były w Izraelu (np. rodzina Tobiaszów). Jak wiara i modlitwa pomagają żyć w wierności dla Bożego Prawa.


Czy w Nowym Testamencie nie ma żadnych wypowiedzi Chrystusa, które by pozwalały na rozwód? Najstarszym tekstem w tej materii jest List św. Pawła do Koryntian. „Tym natomiast, którzy trwają w związku małżeńskim, nakazuję nie ja, lecz Pan: Żona niech nie odchodzi od męża. A jeśliby odeszła, winna pozostać niezamężna albo pojednać się z mężem. Mąż również niech nie rozwodzi się z żoną” (1 Kor 7, 10-11). Świadectwo św. Pawła powołujące się na Pana Jezusa dotyczy nierozerwalności małżeństwa. Natomiast nieco dalej mamy tzw. „przywilej Pawłowy”, odnoszący się do małżeństw nieochrzczonych, po nawróceniu jednej ze stron. „Jeżeli natomiast niewierzący chce odejść, niech odejdzie. W takich przypadkach nie jest niewolniczo skrępowany ani brat, ani siostra” (1 Kor 7, 15). Chodzi tutaj o sytuację, która uniemożliwia wspólne życie małżonków.


Podług egzegetów, to św. Łukasz przekazał słowa Jezusa w formie najbardziej pierwotnej: „Każdy, kto oddala swoją żonę i poślubia inną, cudzołoży, a kto żeni się z oddaloną przez męża, też cudzołoży” (Łk 16, 18). Gdy chodzi o wierność małżeńską, oboje małżonkowie ponoszą jednakową odpowiedzialność. Św. Marek przytacza identyczne słowa, co św. Łukasz, jedynie św. Mateusz podaje jeden warunek „Każdy, kto oddala swoją żonę, poza przypadkiem nierządu, naraża ją na cudzołóstwo, a kto oddaloną poślubia, cudzołoży” (Mt 5, 32). Mateusz pisał Ewangelię dla Żydów. To był jego komentarz. Zasady nierozerwalności nie można podważać, bo trzeba brać pod uwagę wszystkie wypowiedzi Pisma świętego na ten temat. Należy przyjąć, że Mateuszowa uwaga nie odnosi się do rozwodu, lecz jedynie do separacji małżonków.


Co może oznaczać u św. Mateusza ów „nierząd”? W narodzie żydowskim były tak określane małżeństwa zawarte niezgodnie z Prawem, to znaczy między bliskimi krewnymi lub gdy jedna ze stron była pogańska. Był to po prostu konkubinat. Przed taką formą życia przestrzega również dekret Soboru Jerozolimskiego (por. Dz 15, 28-29). Separację wprowadza dopiero chrześcijaństwo. Chrześcijańskie małżeństwo jest nierozerwalne, jest sakramentem i dopiero śmierć daje wolność drugiej stronie. „Małżeństwo zawarte i dopełnione nie może być rozwiązane żadną ludzką władzą i z żadnej przyczyny, oprócz śmierci”, mówi obecne Prawo kościelne. Dla katolików związek cywilny reguluje tylko cywilno — prawne aspekty małżeństwa. Kościół nie uznaje rozwodów cywilnych, stąd naucza jasno: chrześcijaninowi nie wolno występować o rozwód ani wyrazić zgody na niego. Jeżeli to się dzieje bez jego zgody albo mimo wyraźnego sprzeciwu — jest niewinny. Jeżeli ktoś to rozumie jako formę separacji, bo np. mąż jest pijakiem czy awanturnikiem — to można to przyjąć. Jeżeli ktoś sam wniósł pozew o rozwód, jeżeli ktoś sam jest winien rozpadu — to moralnie nie można go usprawiedliwiać. Najpierw ta osoba powinna naprawić krzywdy i zadośćuczynić. Podjąć wysiłek pojednania, jeżeli to jest jeszcze możliwe. Osoba trzecia, np. matka, która doprowadza do rozbicia małżeństwa dzieci, ponosi ciężką winę i zobowiązana jest do naprawy.


Rozpad małżeństwa dokonuje się wbrew woli Bożej i wypływa z przyczyn ludzkich, z ludzkiej małości, winy czy głupoty. Najczęściej niszczą więź małżeńską następujące wady: egoizm, agresywność, zarozumiałość i lenistwo. Innym czynnikiem jest brak wiary. Wiara słaba, ale przede wszystkim płytka. Wtedy wszystko, co prezentuje religia, wydaje się być martwą literą. Przykazania Boże wydają się zbyt surowe, trudne i nieludzkie. Traktuje się je wyłącznie jako ograniczenia ludzkiej wolności, jak każde inne ludzkie prawo. Innym negatywnym czynnikiem, który ułatwia podejmowanie decyzji rozwodu cywilnego jest atmosfera, która sprzyja lekkomyślności w zawieraniu małżeństwa czy kusi zbyt łatwym rozwodem. Ile małżeństw udałoby się uratować, gdyby panował inny duch i pomoc w pokonaniu kryzysów i pierwszych poważnych trudności. „Coraz więcej jest takich wypadków, że katolicy ze względów ideologicznych lub praktycznych wolą zawrzeć tylko ślub cywilny, odrzucając lub przynajmniej odkładając ślub kościelny. Sytuacji tych ludzi nie można stawiać na równi z sytuacją tych, którzy współżyją bez żadnego związku, tu bowiem istnieje przynajmniej jakieś zobowiązanie do określonej i prawdopodobnie trwałej sytuacji życiowej, chociaż często decyzji tej nie jest obca perspektywa ewentualnego rozwodu... Mimo to, również i ta sytuacja nie jest do przyjęcia przez Kościół”. Nie można tych ludzi dopuszczać do sakramentów świętych. Troską Kościoła jest skłonić ich do zawarcia małżeństwa.


Inną kategorię stanowią osoby żyjące w separacji i rozwiedzeni, którzy nie zawarli nowego związku. Kościół uważa separację za środek ostateczny. „Samotność i inne trudności są często udziałem małżonka odseparowanego, zwłaszcza gdy nie ponosi on winy. W takim przypadku wspólnota kościelna musi w szczególny sposób wspomagać go; okazywać mu szacunek, solidarność, zrozumienie i konkretną pomoc, tak aby mógł dochować wierności także w tej trudnej sytuacji, w której się znajduje; wspólnota musi pomóc mu w praktykowaniu przebaczenia”. Kościół powinien zachęcać do pogodzenia się z małżonkiem i nie robić trudności w dopuszczeniu do sakramentów świętych. Kościół w żadnym wypadku nie może udzielić rozwodu. Jedynie na drodze procesowej może stwierdzić, że nie doszło do zawarcia ważnego małżeństwa. Wtedy mówimy o orzeczeniu nieważności małżeństwa z powodu zaistniałych wcześniej przeszkód, które od początku czynią ten związek nieważnym. Musi to być w pełni udowodnione.


Kolejną grupę stanowią rozwiedzeni, którzy zawarli nowy związek. Dokument papieski zauważa: „Codzienne doświadczenie pokazuje, niestety, że ten, kto wnosi sprawę o rozwód, zamierza wejść w ponowny związek, oczywiście bez katolickiego ślubu kościelnego”. Tym katolikom, którzy się rozwiedli i zawarli nowy związek nie można udzielać sakramentów świętych. Wielu z nich nie dostrzega potrzeby pojednania się z Bogiem. Wszystkim Kościół przypomina, że ich zbawienie wieczne jest zagrożone. Kościół nie jest właścicielem źródeł łaski, dlatego nie może dopuszczać samowolnie do życia sakramentalnego tych, którzy żyją niezgodnie z Prawem Bożym. Kościół głosi im potrzebę pokuty, nawrócenia i modli się za nich. Pogodzenie się z Bogiem to nie jest sprawa zmiany takich czy innych przepisów zewnętrznych. To jest duchowa przemiana i potrzeba, oraz chęć naprawy. Jest różnica pomiędzy tymi, którzy szczerze usiłowali ocalić pierwsze małżeństwo i zostali niesprawiedliwie porzuceni, a tymi, którzy z własnej winy zniszczyli małżeństwo. Są tacy, którzy ze względu na wychowanie dzieci, zawarli nowy związek, często będąc przekonani w sumieniu, że tamto małżeństwo nie było ważne. Osoby takie nie mogą być dopuszczone do Komunii świętej. Istnieje jedynie możliwość, że ci, którzy żałując za to, co się z ich winy stało, nie mogą uczynić zadość obowiązkowi rozstania się, „postanawiając żyć w pełnej wstrzemięźliwości, czyli powstrzymać się od aktów, które przysługują jedynie małżonkom”.


Ze strony wierzących, ze strony duchowieństwa jest wiele do naprawienia, gdy chodzi o postawę wobec rozwiedzionych. Są to wypadki złego traktowania takich ludzi, pomijania czy okazywania pogardy. Ci ludzie czują się często osamotnieni, odtrąceni w ich mniemaniu od Boga i Kościoła. Nierzadko spotyka się u nich głód Boga, sakramentów świętych. Wszystko w świątyni ich drażni i rani, bo czują się odłączeni. Im trzeba pomóc.
Czytając ankiety małżeństw niesakramentalnych uderzyło mnie kilka rzeczy. Wszyscy niemal mówią: „Kościół powinien..., Kościół jest zbyt rygorystyczny...”. Rzadko kto dostrzega tutaj Boże Prawo, rzadko kto je rozumie. Jednocześnie ogromna większość odczuwa potrzebę i głód Eucharystii i sakramentu pokuty. Potrzebę wyrzucenia przed kimś swoich win. Niektórzy wysuwają zarzuty, że Kościół nie dopuszcza ich do sakramentów, chociaż ich obecne małżeństwo jest dobrze przeżywane i postępują uczciwie, podczas gdy małżonkowie sakramentalni źle żyją i popełniają przestępstwa. Zarzucają, że Kościół daje rozgrzeszenie bandytom i przestępcom, a im nie daje. To prawda, że grzech może i łaskę Bożą podeptać. Kościół od wszystkich z nakazu Jezusa Chrystusa wymaga szczerego nawrócenia i zerwania ze złem.


„Razem z Synodem — pisze Jan Paweł II — wzywam gorąco pasterzy i całą wspólnotę wiernych do okazania pomocy rozwiedzionym, do podejmowania z troskliwą miłością starań o to, by nie czuli się oni odłączeni od Kościoła, skoro mogą, owszem, jako ochrzczeni powinni uczestniczyć w jego życiu. Niech będą zachęcani do słuchania Słowa Bożego, do uczęszczania na Mszę świętą, do wytrwania w modlitwie, do pomnażania dzieł miłości oraz inicjatyw wspólnoty na rzecz sprawiedliwości, do wychowywania dzieci w wierze chrześcijańskiej, do pielęgnowania ducha i czynów pokutnych, ażeby w ten sposób z dnia na dzień wypraszali sobie u Boga łaskę. Niech Kościół modli się za nich, niech im dodaje odwagi, niech okaże się miłosierną matką, podtrzymując ich w wierze i nadziei”.


Trzeba pomagać małżonkom niesakramentalnym w głębszym rozumieniu wartości udziału w eucharystycznej Ofierze Jezusa Chrystusa. Podpowiedzieć im udział w komunii duchowej. Wskazać drogę modlitwy, medytacji Słowa Bożego, dzieł miłosierdzia i sprawiedliwości. Nie utrudniać chrztu dzieci (co niestety jeszcze się zdarza wśród księży), jeżeli rodzice chcą je po katolicku wychować. Dzisiaj myślimy również o dopuszczeniu takich osób w niektórych wypadkach na rodziców chrzestnych, oczywiście jeżeli żyją dostatecznie blisko Kościoła.


Kościół nie chce nikogo wykluczyć. Bóg nikogo nie opuszcza. „Kościół z ufnością wierzy, że ci nawet, którzy oddalili się od przykazania Pańskiego i do tej pory żyją w takim stanie, mogą otrzymać od Boga łaskę nawrócenia i zbawienia, jeżeli wytrwają w modlitwie, pokucie i miłości”.  Trzeba nam wyciągać wnioski z bolesnej sytuacji, gdyż co piąte małżeństwo się rozpada. Konieczna jest zmiana atmosfery i zmiana nastawienia do małżeństwa katolickiego oraz gruntowna pomoc w przygotowaniu narzeczonych. Należy ułatwiać młodym zrozumienie, czym jest sakrament małżeństwa, usuwać źródła niefrasobliwej lekkomyślności nie tylko ze strony młodych, ale nierzadko również ze strony rodziców. Niezbędne jest przede wszystkim formowanie człowieka, walka z wadami od dzieciństwa. Bo zazwyczaj wszystko zaczyna się rozbijać o rzeczy drobne. Wielką winę ponoszą rodzice, zwłaszcza matki, gdy starają się we wszystko ingerować i traktują swoje dzieci jako niedorosłe. Albo bronią wyłącznie swojego dziecka w konflikcie małżeńskim. Oczywistym jest także, że rozwody rodziców nie są przykładem dla dzieci, które stają się rozchwiane moralnie, zwłaszcza uczuciowo, rodzi się w nich głód uczucia i koncentracja na sobie. Pochopnie podejmowane decyzje rozchodzenia się małżonków są wyrazem zaniku wiary i niezrozumieniem, na czym polega prawdziwa miłość


Trwały ślad

Rozwód nie jest wydarzeniem, nad którym dziecko szybko przechodzi do porządku dziennego. Jest przyczyną poważnych i rozlicznych kłopotów ze zdrowiem. To kryzys o niewyobrażalnych rozmiarach, którego doświadczają dzieci na całym świecie.

Czy dzieci, które przeżyły rozwód rodziców, różnią się od pozostałych? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie. Śmieją się, płaczą, noszą modne rzeczy i oglądają te same programy telewizyjne co inne dzieci. Czy są jednak inne? Uważam, że tak, i moja opinia ma źródło zarówno w osobistym doświadczeniu, jak i w wiedzy zawodowej.

Moi rodzice się rozwiedli, gdy miałem 12 lat. To jedno wydarzenie zmieniło moje życie na zawsze. Jako psychoterapeuta pracowałem przez wiele lat z rodzinami, które miały za sobą doświadczenie rozwodu lub były w jego trakcie. Wraz z moją żoną byliśmy organizatorami wielu seminariów dla duchowieństwa, małżeństw i osób rozwiedzionych. Te doświadczenia przekonały mnie, że dzieci, które przeżyły rozpad małżeństwa, są przez to w jakiś sposób naznaczone, a w konsekwencji różnią się od swoich kolegów i koleżanek.

Dlaczego tak się dzieje? Choć rozwód jest jednorazowym wydarzeniem, nie jest nic nieznaczącym drobiazgiem w dziecięcym doświadczeniu. Stanowi początek serii rozdzierających, bolesnych i tragicznych zdarzeń wymuszających zmiany i konieczność adaptacji do nowej sytuacji, co dzieci nie zawsze są w stanie znieść. To za każdym razem zostawia ślad, pytanie tylko, jak duży pozostanie, gdy kurz już opadnie. Wtedy bowiem się zaczynają prawdziwe kłopoty. Zwykle czas po rozwodzie jest toksyczny i często czyni więcej szkody niż sam rozwód (…).

To, co widziałem i czego doświadczyłem, wystarczyło, by mnie przekonać, że rozwód nie jest czymś neutralnym.

Nie jest wydarzeniem — jak wiele osób nas przekonuje — nad którym dziecko szybko przechodzi do porządku dziennego. Jest on dziś przyczyną poważnych i rozlicznych kłopotów ze zdrowiem psychicznym. To kryzys o niewyobrażalnych rozmiarach, którego doświadczają dzieci na całym świecie. (…)

 


Co czuje dziecko rozwiedzionych rodziców?


Uczucia dziecka, które przeżyło rozwód rodziców, zmieniają się wraz z upływem czasu. Podobnie jak w procesie opłakiwania kogoś bliskiego, kto zmarł, także i tu można jasno wyróżnić stany emocjonalne, przez które przechodzą dzieci, próbując poradzić sobie z rozpadem rodziny. Poszczególne etapy to:

 

  • Lęk i niepokój.
  • Opuszczenie i odrzucenie.
  • Samotność i smutek.
  • Frustracja i złość.
  • Odrzucenie i uraza.
  • Odbudowanie zaufania.


Te stany emocjonalne są nieuniknione i normalne. Jako rozwiedziony rodzic nie oczekuj, że dziecko w cudowny sposób ominie którykolwiek z nich. Módl się raczej, by Pan Bóg pomógł mu przejść przez nie w zdrowy sposób i by przeżywanie ich było raczej pozytywnym niż negatywnym doświadczeniem. Módl się, by dziecko zrozumiało i zaakceptowało je. Przyjrzymy się bliżej i zbadamy, co ty, jako rodzic, dziadek czy krewny możesz zrobić, by ułatwić dziecku przejście każdego z tych etapów:

Etap 1: Lęk i niepokój


Krótko przed rozwodem konflikt między rodzicami może przybierać różne formy. W niektórych domach jest on bardzo widoczny: wrzaski, krzyki i walka są dla dziecka wyraźną wskazówką, że zaistniał problem. Często jednak dzieci nie zauważają, że zbliża się rozwód. Zwykle nie traktują konfliktu poważnie i myślą życzeniowo, że wszystko zawsze będzie dobrze.

Na drugim biegunie znajdują się rodziny, które prowadzą ciche wojny. Przy dzieciach nie toczą żadnych walk i nic nie wskazuje na to, by coś miało być nie w porządku. Dzieci z takich domów mogą nie znosić długich okresów, gdy rodzice nie odzywają się do siebie, ale bardzo rzadko się zdarza, że czują niebezpieczeństwo czające się za drzwiami. Płynie stąd wniosek, że niezależnie od tego, czy konflikt jest otwarty czy ukryty, informacja o separacji i rozwodzie jest prawie zawsze dla dzieci zaskoczeniem, dlatego pierwsza emocjonalna reakcja to zwykle panika, lęk lub niepokój.

Co wywołuje te uczucia? Nagle przed dzieckiem pojawia się ogromna nieznana przestrzeń, w którą jest ono popychane. Rozwód stanowi zagrożenie dla egzystencji dziecka, takiej, jaką ono zna, rozchwianie wszystkiego, co dotąd było stabilne i pewne w życiu. Jest emocjonalnym trzęsieniem ziemi o najwyższym natężeniu, które narusza najgłębsze podstawy poczucia bezpieczeństwa.

To naturalne, że twoje dziecko będzie przerażone i zaniepokojone. Może się pojawić wiele klasycznych oznak lęku i niepokoju: pocenie się, nerwowość, bezsenność, koszmary senne, hiperwentylacja, ucisk w klatce piersiowej, problemy gastrologiczne i różnego rodzaju dolegliwości bólowe. To normalne objawy i powinny być jako takie zaakceptowane. Nie wolno popadać w przesadę i oskarżać dziecka o to, że udaje. Należy spokojnie upewnić dziecko i jasno przedstawić swoje zamiary.

Ta ostatnia sprawa jest szczególnie istotna. Każdy z nas dużo lepiej może sobie poradzić z czymś, co zna, niż z czymś, czego nie zna lub co sobie wyobraża. Jeśli dziecko jest trzymane w nieświadomości i nieinformowane dokładnie o wszystkim, co jest związane z nieuchronnie zbliżającym się rozwodem, wówczas jest prawdopodobne, że będzie sobie wymyślało wszystko, co najgorsze. Skutkiem działania wyobraźni jest niepokój, podczas gdy fakty budzą lęki. Jednak z lękiem można sobie poradzić łatwiej niż z niepokojem i działa on mniej niszcząco. Na dłuższą metę dziecku, które dokładnie wie, co się dzieje, łatwiej będzie poradzić sobie z lękami, niż takiemu, które wyobraża sobie najgorsze.

Jeśli dziecko jest za małe, by zrozumieć wszystko lub by powiedzieć mu o wszystkim, albo jeśli są inne powody, by nie przekazywać informacji, bardzo ważne staje się dodawanie mu otuchy. Spędzaj z dzieckiem czas. Często i otwarcie okazuj mu miłość, ponieważ miłość jest najlepszym antidotum na wszelkie lęki i niepokoje. Jasno mówi o tym Pismo Święte: „W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk” (1 J 4,18). W rzeczywistości sens tego wersetu jest następujący: nie musimy się bać kogoś, kto bardzo nas kocha. Myślę też, że znaczy to coś więcej: gdy jesteśmy bardzo kochani, nasze lęki i wszystkie inne rzeczy znikają.

Etap 2: Opuszczenie i odrzucenie


Etap lęku i niepokoju szybko otwiera drogę do kolejnego, w którym pojawiają się uczucia opuszczenia i odrzucenia. Dzieci, nawet jeśli gdzieś w głębi serca wiedzą, że to nieprawda, często czują się opuszczone i odrzucone przez tego z rodziców, który odchodzi. „Gdyby tato naprawdę mnie kochał, nie opuściłby mamusi i mnie”, powiedziała mi kiedyś pewna zasmucona ośmioletnia dziewczynka, podsumowując swe uczucia.

Młodsze dzieci częściej doświadczają takich uczuć niż starsze. Nie zawsze bowiem są w stanie odróżnić fakt rozstania się rodziców i kwestię rozstania się jednego z rodziców z dziećmi.

Czasem osoba, które dąży do rozwodu, jest już z kimś związana lub wkrótce wiąże się z ewentualnym przyszłym małżonkiem. Jeśli w tym drugim związku są dzieci, wówczas poczucie odrzucenia może być jeszcze silniejsze. Ilustruje to opowieść 12–letniej dziewczynki:

Tatuś opuścił dom trzy tygodnie przed tym, gdy powiedział mi, że zamierza poślubić tę kobietę. Zaczął mi pokazywać zdjęcia jej dzieci — chłopca i dziewczynki, tylko trochę młodszych ode mnie. Chyba myślał, że mnie, jedynaczkę, która długo była samotna, to ucieszy. A ja — w restauracji, w której byliśmy – zaczęłam płakać i krzyczeć na niego. Jak mógł mi to zrobić? Nigdy nie nosił moich zdjęć w portfelu. To nie było w porządku. Opuszczał mnie dla nich.

Takie poczucie opuszczenia można w dużym stopniu zredukować, jeśli rodzic opuszczający dom będzie miał częsty kontakt z dzieckiem w pierwszym okresie separacji. W tym czasie jest zwykle najwięcej konfliktów między rodzicami i prawdopodobnie niewielki kontakt z tym z nich, które opuściło dom.

Dla dobra dzieci rodzice powinni wówczas ogłosić rozejm. Oznacza to, że należy zrobić wszystko, by mieć kontakt z wszystkimi członkami rodziny. Trzeba się o to starać, bo nie stanie się to w sposób naturalny. Same rozmowy telefoniczne także nie pomogą. Dziecku potrzebna jest rzeczywista fizyczna obecność, żeby przezwyciężyć poczucie opuszczenia.

Kiedyś zorganizowałem matce, która opuściła dom, możliwość przychodzenia do niego każdego ranka, by mogła zjeść śniadanie ze swoją 13–letnią córką. Jej mąż wychodził wcześniej do pracy i w ten sposób umożliwiał matce i córce spędzenie wspólnej godziny przed pójściem do szkoły. Matka mogła uporządkować rzeczy córki, zaplanować jej dzień i zająć się innymi sprawami, którymi się zajmowała wcześniej. Trwało to trzy miesiące, a potem stopniowo ograniczaliśmy częstotliwość porannych spotkań na rzecz innych form kontaktu. Głęboko wierzę, że miało to wpływ na zredukowanie poczucia opuszczenia u córki.

Etap 3: Samotność i smutek


Wcześniej czy później dochodzi do głosu poczucie zupełnego osamotnienia i izolacji. Wszystko wydaje się spokojniejsze i dzieci odnoszą wrażenie, że mają dużo więcej czasu niż kiedyś. Dzieje się tak, ponieważ normalna rodzinna aktywność jest wyciszana. Nie ma już stałych godzin posiłków ani regularnych rodzinnych wyjść. Nawet konflikt, który przepełniał atmosferę domu, zniknął i pozostawił pustkę. Zamieszanie panujące dookoła jest mniejsze i jego miejsce zajmuje samotność.

Niektóre dzieci są zaskoczone faktem, że po raz pierwszy w swoim życiu odczuwają głęboki smutek. Objawia się to bólami żołądka i uciskiem w klatce piersiowej. Dzieci przestają się zajmować hobby. Nie zwracają uwagi na ukochane dotąd zwierzaki. Czują mniejszy zapał do robienia czegokolwiek. Mają kłopoty z jedzeniem. Większość dzieci przestaje się interesować szkołą i spotykać się z przyjaciółmi. Snują się z kąta w kąt z nieszczęśliwą miną. Depresja bierze górę.

Na tym etapie dzieci spędzają dużo czasu na rozmyślaniach. W rzeczywistości to właśnie może być przyczyna ich smutku. Częściowo są to bowiem marzenia na jawie — dzieci wyobrażają sobie, że rodzice znów będą razem i wszelkie kłopoty znikną. Czasem prowadzi to do jeszcze większego smutku i wywołuje napady płaczu.

Nie powinno się odwodzić dzieci od płaczu. Rodzice powinni unikać zawstydzania dzieci i wprawiania ich w zakłopotanie w związku z płaczem. To ważny sposób uwolnienia smutku odczuwanego przez dzieci. Płacz pełni istotną fizjologiczną funkcję w przezwyciężaniu smutku i depresji.

Charakterystyczne dla naszej kultury jest to, że cenimy zdolność tłumienia uczuć. Większe przyzwolenie na płacz byłoby prawdopodobnie zdrowsze dla nas zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Jezus rozumiał znaczenie łez, a nawet sam płakał. Przypominam Jego słowa z Ewangelii według św. Łukasza: „Błogosławieni wy, którzy teraz płaczecie, albowiem śmiać się będziecie” (6,21). Jezus mówi nam po prostu: Płacz przygotowuje drogę do przyszłej radości!

Etap 4: Frustracja i złość


Zaraz po smutku pojawiają się uczucia frustracji i złości. Dzieci rozwiedzionych małżeństw chcą przede wszystkim bezpieczeństwa i szczęścia. Pragną także, by wszystko wróciło do normy z czasów sprzed rozwodu. Nie mogą otrzymać tego, czego chcą, ich potrzeby są blokowane lub niedostrzegane. Jeśli tak się dzieje, dzieci doświadczają głębokiej frustracji, która następnie rodzi złość.

Związek między złością a frustracją to ciekawe zjawisko. Złość jako reakcja na frustrację jest prymitywnym sposobem pokonania niemożności realizacji pewnych celów lub pragnień. Dzieci doświadczające wszystkiego, co związane z rozwodem, nie mogą zrealizować wielu celów i pragnień, naturalne jest więc, że pojawia się złość. Kłopot w tym, że złość nie pomaga w przezwyciężeniu przeszkód. Decyzje bowiem zapadają poza obszarem, na który dziecko ma wpływ, i nawet największa złość ze strony dziecka niczego nie może zmienić, dlatego daje skutek przeciwny do zamierzonego, i często dziecko uwewnętrznia ją, co może być powodem wielu szkód.

Pewien 14–letni chłopiec z rodziny, dla której pracowałem, poszedł do warsztatu swojego ojca i zranił się głęboko w nogę dłutem. „Sprawdzałem tylko, czy jest ostre” — tłumaczył. Jednak głębokość rany i fakt, że zrobił to rozmyślnie, jasno wskazywały, że zranienie siebie samego było jedynym sposobem, w jaki ów chłopak mógł wyrazić frustrację i złość na ojca. Był za mały, by wyładować się fizycznie na ojcu, wyładował się więc na samym sobie.

W wypadku dzieci doświadczonych przez rozwód rodziców złość stanowi większy problem związany z przystosowywaniem się do sytuacji. W tym momencie zwrócę tylko uwagę na to, że uczucie złości musi być akceptowane jako normalny etap w procesie przystosowywania się do rozwodu. Nie reaguj na to uczucie złością. Zaognisz bowiem tylko sprawę i wywołasz jeszcze większą złość.

Złość ze strony dzieci musi być odbierana w sposób naturalny i należy zapewnić, że rodzic rozumie, dlaczego się tak zachowują i nie wini ich za to. Stwierdzenie w stylu: „Nie wolno ci się złościć”, nic nie pomoże, dzieci mają prawo być rozzłoszczone! Trzeba im pomóc w poradzeniu sobie z tym uczuciem. „Powiedz mi, jak bardzo jesteś zły” — to zaproszenie do otwartości i dużo lepsze podejście do sytuacji.

Etap 5: Odrzucenie i uraza


Frustracja i złość otwierają drogę poczuciu odrzucenia i urazy, zwłaszcza w stosunku do rodziców. Dziecko niekoniecznie pozbywa się już uczucia złości, ale zajmuje ono dalsze miejsce.

Kiedy mamy do czynienia z tym etapem, dziecko odsuwa się i tworzy pewien emocjonalny dystans między sobą a rodzicem. Dlaczego to robi? Są dwa powody: zabezpiecza to je w pewnym stopniu przed przyszłym emocjonalnym cierpieniem oraz jest sposobem ukarania ojca lub matki za to, co się stało.

Odrzucenie może przyjąć postać dąsania się, nieodzywania się do rodziców. Dziecko nie przychodzi, jeśli się je woła, i nie odpowiada, gdy się je pyta. Proszone o coś nie robi tego lub po prostu „zapomina”. Starsze dzieci mogą się odnosić bardzo krytycznie do otoczenia, zwłaszcza do sióstr i braci. „Ta sukienka jest okropna” albo „Nie podoba mi się twoja fryzura” — tak często zwracają się chłopcy do swoich sióstr i matek.

Dziewczęta stosują inne metody. Żeby dopiec swoim ojcom, robią niepochlebne porównania. „Ojciec Mary zabiera ją zawsze na weekend” albo „Sara mówi, że jej tata nigdy na nią nie krzyczy”. Dzięki temu dziewczyna może wyrazić głęboko ukryte urazy.

Wszyscy ludzie mają skłonność do postępowania znanego jako „formowanie reakcji przeciwnych” i pomocne jest, jeśli rodzice to rozumieją. Gdy nienawidzimy kogoś, ale czujemy się winni i nie możemy tego wyrazić, uczucie nienawiści przekształcamy w uczucie miłości, które jest bardziej akceptowane. Inaczej mówiąc, formujemy reakcję na coś, czego nie lubimy w samych sobie, przez przekształcenie w coś przeciwnego. Problem polega na tym, że miłość, która zastępuje nienawiść, może być tylko powierzchowna. Czasem jest to jednak jedyny sposób, w jaki możemy sobie poradzić z naszą nieakceptowalną nienawiścią.

Formowanie reakcji przeciwnych działa też na odwrót. Gdy bardzo pragniemy miłości, ale obawiamy się, że możemy zostać odrzuceni, odwracamy owo pragnienie miłości i zaczynamy okazywać nienawiść.

Obie te reakcje są typowe dla dzieci przeżywających rozwód rodziców. Nienawidzimy rodziców, ale nie potrafimy stanąć twarzą w twarz z tą nienawiścią, udajemy więc, że kochamy. Lub też odwrotnie: pragniemy być kochani w okresie rozpadu rodziny, ale boimy się odrzucenia, przekształcamy więc miłość w nienawiść.

Dzieje się tak często, gdy dzieci przechodzą etap odrzucenia i urazy. Odpychają rodziców, gdy tak naprawdę chcą, by je przytulić, albo mówią okropne rzeczy, choć chcą być kochane. Dzieci w ten właśnie sposób bronią się przed odrzuceniem.

Mądry rodzic zrozumie właściwie to zachowanie: jako desperackie dążenie do bycia kochanym. Nie zniechęcajcie się pełnymi nienawiści zachowaniami dzieci.

W podobny sposób zachowywała się pewna 9–letnia dziewczynka, której mama opuściła swego męża. Miała zwyczaj wpadać do sypialni matki i wykrzykiwać: „Nienawidzę cię, nienawidzę cię”. Gdy matka próbowała ją przekonywać, córka wychodziła z pokoju. Matka czuła się zdezorientowana: „Jeśli teraz nienawidzi mnie tak bardzo, co będzie czuła, gdy dorośnie?” — pytała.

Uspokoiłem ją i wyjaśniłem, na czym polega „formowanie reakcji przeciwnych”. „Proszę nie zwracać uwagi na to, co mówi córka, ale dostrzec w jej zachowaniu desperackie wołanie o miłość i dodanie otuchy” — mówiłem. — „Proszę objąć ją i przytulić, a jeśli będzie chciała się wyrwać, proszę ją delikatnie przytrzymać” — poradziłem.

Matka zastosowała się do moich rad. Dziecko szarpało się, krzyczało i kopało, a matka trzymała ją delikatnie w ramionach i powtarzała: „Kocham cię, Jeannie, kocham cię, Jeannie”. Stopniowo złość ustępowała i dziecko przestawało się bronić.

Początkowo leżało w jej ramionach bezwładnie, ale później zaczęło odwzajemniać jej uścisk i przytuliło się do niej. Matka nauczyła się czegoś ważnego: dzieci nie zawsze myślą to, co mówią, i często mówią coś zupełnie przeciwnego temu, co chciałyby powiedzieć.

Etap 6: Odbudowanie zaufania


Ostatni etap, na którym następuje odbudowanie zaufania, daje poczucie wolności. Gdy przychodzi, mamy wrażenie, że do dusznego i zadymionego pokoju wpadło świeże powietrze. Jak dużo czasu upływa od momentu, gdy zaczyna się toczyć sprawa rozwodowa, do chwili, gdy następuje ostatni etap? Zależy to od konkretnych okoliczności.

Wpływa na to wiele czynników. Czas, który musi upłynąć, by nastąpiło uzdrowienie sytuacji, zależy od charakteru małżeńskiego konfliktu, wieku i osobowości dzieci, od tego, jak rodzic radzi sobie z pojawiającymi się problemami, i od tego, jak rodzice odnoszą się do siebie. Może więc upłynąć kilka miesięcy lub lat — a czasem zajmuje to wiele lat.

Jak powinni postępować rodzice, by uczucia dziecka wróciły do normy możliwie jak najszybciej? Oto kilka zasad, które powinny wpłynąć znacząco na przyśpieszenie tego procesu:

Spróbuj nie być pochłonięty tylko przez własne uczucia


W trudnym okresie separacji i rozwodu bardzo łatwo być niewrażliwym na uczucia własnych dzieci. Znajdź więc dla nich czas. Wybierz porę dnia lub wczesnego wieczoru, kiedy będziesz się mógł skupić na tym, co mają ci do powiedzenia. Pozwoli ci to zobaczyć własne uczucia we właściwej perspektywie, a także da dzieciom szansę, by zrozumiały swoje uczucia.

Daj czas na uleczenie


Rozwód to nie pora na bycie impulsywnym i oczekiwanie szybkiego zaradzenia problemom. Twoje dziecko potrzebuje czasu na przeżycie ważnych spraw, powinieneś więc być cierpliwy. Proś Boga o cierpliwość i zrozumienie tego, co musi się zdarzyć, nim nastąpi całkowite uleczenie. Jeśli sprawia ci to kłopot, poproś o pomoc w przykościelnej poradni rodzinnej lub zwróć się do innego specjalisty.

Zapewnij stabilną sytuację w domu


Jeśli to tylko możliwe, pozostaw dzieci w domu, w którym dotąd mieszkały, zapewnij możliwość uczestniczenia w dotychczasowych zajęciach, chodzenia do tej samej szkoły i zabawy z tymi samymi kolegami. Im mniej zmienisz, tym lepiej. Wystarczy, że dzieci muszą się przyzwyczaić do tego, do czego muszą się przyzwyczaić! Zmian można dokonać na późniejszym etapie, gdy wszystko inne już się ustabilizuje.

Nie ustawiaj się na pozycji obronnej


Bez wątpienia będziesz się czuć winny z powodu rozwodu, a w związku z tym będziesz mieć silną potrzebę bronienia samego siebie. Ustawianie się na pozycji obronnej prowadzi do jeszcze większych konfliktów. Szczególnie musisz zwrócić uwagę na to, by nie atakować byłego małżonka w związku z tym, jak ten postępuje. Działając w ten sposób, wywołujesz bowiem stan napięcia u dzieci, które muszą zadbać o zachowanie spokoju między rodzicami i nie powinny być zmuszane do stawania po niczyjej stronie. Zaufaj poczuciu sprawiedliwości swojego dziecka. Ono wie lepiej niż ty, kogo należy winić i jaką część winy należy przypisać każdemu z rodziców. Jesteś zraniony, więc nie jesteś w stanie sprawiedliwie ocenić sytuacji. Pozostaw to Bogu, który wie wszystko.


O co chodzi w katolickiej etyce małżeńskiej?

Od początku naszego małżeństwa nie widzieliśmy z żoną nic złego w stosowaniu antykoncepcji i nie było to dla nas przeszkodą w praktykowaniu wiary. Nawróciliśmy się pod wpływem atmosfery w dzisiejszych mass mediach. Bo zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego z powodu swojego sprzeciwu wobec antykoncepcji Kościół zbiera tyle szyderstw, docinków, ataków i zarzutów. Złości ze strony takich jak my można by jeszcze zrozumieć -- bo nasze rozmijanie się z nauką Kościoła utrudniało nam korzystanie z sakramentu pokuty i wprowadzało lekki (ale jednak odczuwalny) niepokój sumienia. Dlaczego jednak tak się złoszczą na kościelny zakaz antykoncepcji ludzie, którzy z Kościołem nie mają nic wspólnego? My z żoną jesteśmy katolikami, tak długo stosowaliśmy antykoncepcję i nigdy nie poczuliśmy żadnego przymusu ze strony Kościoła. Jedyne miejsce, gdzie ktoś mógłby nas o to pytać, to konfesjonał. Ale niekatolicy, nawet jeżeli się spowiadają, to przecież nie u katolickich księży. Dlaczego więc -- zaczęliśmy się z żoną zastanawiać -- katolicka etyka małżeńska tak bardzo tylu ludzi denerwuje? I to najczęściej tych, którzy usta mają pełne tolerancji dla cudzych odmienności.


W ślad za tym pytaniem przyszło pytanie drugie: Coś jednak bardzo ważnego musi Kościół widzieć w swoim sprzeciwie wobec antykoncepcji, skoro mimo tylu ataków i takiego ośmieszania nie wycofuje się ze swojego stanowiska. W rezultacie tych naszych rozmów podjęliśmy decyzję porzucenia antykoncepcji i dostosowania się do nauki Kościoła w naszym życiu małżeńskim. Dwa dobre skutki tej decyzji odczuliśmy natychmiast: wrócił pełny spokój sumienia, łatwiej nam się modlić, oboje zgodnie odczuwamy, że spełniamy w ten sposób jakieś dobro. Drugi skutek da się porównać z doświadczeniem człowieka, który miał zwyczaj jeść, kiedy tylko przychodziła mu na to ochota, ale sobie postanowił jeść tylko w porze posiłków; jedzenie wtedy bardziej smakuje. Naprawdę coś dobrego stało się z naszym małżeństwem; nasza miłość wzajemna stała się jasna, świeża, naprawdę radosna.


Czegoś istotnego nam jednak brakuje. Zaczęliśmy realizować jakąś wartość, doświadczamy jej, a nie wiemy nawet dobrze, co to za wartość. Gdyby nam Ojciec zechciał wytłumaczyć, o co chodzi w katolickiej etyce małżeńskiej. Nie chcielibyśmy, żeby nam minęła pierwsza chęć do stosowania jej zasad w naszym małżeństwie. Chcemy się jakoś przygotować na moment, kiedy przyjdzie na nas pokusa powrotu do dawnego. Bo przecież taka pokusa przyjdzie na pewno. To, co jest teraz, jest zbyt piękne i łatwe, żeby miało trwać długo.

Tak się niezwykle złożyło, że mogłem usiąść do odpisywania na Pański list dopiero w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Maryi. Ta jedyna spośród miliardów ludzi, która miała być matką Zbawiciela, poczęła się z normalnego zjednoczenia małżeńskiego swoich rodziców. Ze względu na jedyną posługę, którą miała wypełnić, Bóg uczynił ją świętą i bezgrzeszną już od pierwszego momentu poczęcia. Jednak wolno nam domyślać się, że również miłość, która zjednoczyła jej rodziców, nie miała w sobie żadnego egocentryzmu i najszczególniej podobała się Bogu. 


Niepokalane Poczęcie Maryi pomoże nam w sposób czysty i święty zastanowić się nad pytaniem o duchowy sens ludzkiej seksualności. Naszą uwagę ograniczmy na razie tylko do tych zbliżeń mężczyzny i kobiety, które faktycznie kończą się poczęciem nowego człowieka. Zacznijmy od przypomnienia, że godność człowieka jest aż tak wielka, że sam Bóg postanowił się z nim zaprzyjaźnić. Otóż jeśli właśnie tak rzecz się ma z godnością człowieka, zastanówmy się nad tym, jak powinna by się przedstawiać idealna postawa ojca i matki w sytuacji, która prowadzi do poczęcia nowego człowieka. Rzecz jasna, okoliczności poczęcia mogą być rozmaite, nieraz nawet urągające ludzkiej godności, ale my spróbujmy opisać okoliczności

 

idealne, które byłyby adekwatne do tak niepojętego i -- nie wahajmy się użyć tego słowa -- świętego wydarzenia, jakim jest poczęcie nowej istoty ludzkiej. 
Owe idealne okoliczności widziałbym następująco: Rodzice, dając życie swojemu dziecku, powinni stanowić jedno nie tylko ciałem, ale również duchem. Przecież to właśnie dlatego Stwórca postanowił, aby dzieci poczynały się z miłości swoich rodziców, gdyż ta właśnie miłość ma być przestrzenią, ogarniającą je przez cały długi czas wprowadzania ich w życie dojrzałe. Zatem małżonkowie tym lepiej wypełnią zamysł Stwórcy, im więcej będą starali się o to, ażeby ich dziecko zostało poczęte w miłości prawdziwej i nie okaleczonej.  Miłość bowiem może być bardziej lub mniej prawdziwa. Jest tym prawdziwsza, im mniej w niej egocentryzmu, im mniej nastawiona na branie, im więcej pragnąca dawać. Owszem, w miłości jest również branie, ale w zdrowej miłości powinno być ono podporządkowane chęci dawania. Miłość nie wyklucza również pożądania, ale nie powinno się ono przemienić w raka, który się uniezależnił od miłości i ją pożera. Autentycznie kochający się małżonkowie pragną swoje pożądanie napełnić miłością i miłości je podporządkować. 


Jedno miłość prawdziwa stara się wykluczyć całkowicie: instrumentalizację i uprzedmiotowienie osoby kochanej. Miłość jest wręcz przeciwieństwem tych dwóch postaw. W jej cieple ludzie rozpoznają swoją godność osoby: kogoś zasługującego na to, żeby być kochanym w sposób bezinteresowny, a zarazem kogoś zdolnego do bezinteresownego dawania siebie.Otóż idealnie by było, gdyby wszystkie nasze dzieci poczynały się z tak opisanej miłości. Faktycznie bywa różnie. Ograniczę się do przytoczenia trzech świadectw z listów, jakie przychodziły do mnie w związku z prowadzeniem niniejszej rubryki. 'Podobno w sex shopie sprzedają narzędzia do zaspokajania się -- pisze pewien mężczyzna. -- Ja kocham swoją żonę, ale nie mogę wyprzeć się tego, że nieraz wykorzystywałem ją do własnego zaspokojenia. Kiedy to sobie uświadomiłem, poczułem ogromny wstyd'.  Inny mężczyzna skarży się, że żona dopuszcza go do siebie tylko wtedy, kiedy chce coś od niego uzyskać: 'Ja ją chcę kochać, a ona swoją kobiecość traktuje jak towar, dający się wymienić na inne towary'. I współbrzmiąca skarga młodej żony: 'Ja mu chcę dać siebie, a jego interesuje tylko moje ciało'.


Nieraz się zdarza, że z takich właśnie, duchowo okaleczonych zbliżeń poczynają się nasze dzieci. Nieautentyczność miłości małżeńskiej niekoniecznie musi prowadzić do rozwodu, ale -- jeśli małżonkowie nie starają się jej uleczyć -- w sposób konieczny prowadzi do czegoś złego. Różne choroby naszych rodzin i ciężkie nasze błędy wychowawcze nie biorą się przecież z powietrza. Otóż wiara chrześcijańska głosi wielką obietnicę: Nie zaszkodzi ci, człowiecze, twoja grzeszność, jeśli zawierzysz Bogu i zaczniesz z nią wreszcie walczyć. Stosując tę prawdę do naszego tematu, obietnicę tę można wyrazić następująco: Nie zaszkodzi wam, małżonkowie, ani waszym dzieciom, że może poczęte one zostały w miłości raczej okaleczonej i egocentrycznej - jeśli tylko, czerpiąc z łask, jakie płyną z sakramentu małżeństwa, będziecie się starali uzdrawiać waszą miłość małżeńską. 


Zastanawiam się, dlaczego jestem dumny z mojego Kościoła, że tak wytrwale - i nie zważając na całą nieżyczliwość, jaką z tego powodu musi znosić - przestrzega małżonków przed uciekaniem się do antykoncepcji (a tym bardziej do jej najbrutalniejszej formy, jaką jest sterylizacja). Otóż nie wyobrażam sobie takiej sofistyki, która potrafiłaby w sposób przekonujący udowodnić, iż antykoncepcja nie dokonuje żadnego uprzedmiotowienia i instrumentalizacji osoby ludzkiej.  'Wśród hałasu i ścisku o <nową kobietę> - pisał jeszcze przed wojną Karol Irzykowski (któremu różne rzeczy można zarzucić, ale nie to, że był kościelnym akolitą) -- stratowano Miłość (przez wielkie 'M'). Mężczyzna zatomizował miłość, zmienił ją dla swojej wygody w erotyzm czy seksualizm, a kobieta, dotychczas niby to stróż jej wiecznego znicza, zgodziła się na to! W naiwnym dążeniu do tzw. prawdy <odbrązowiono> miłość - miłość, która może się nigdy nie ziszczała naprawdę, jednak przyświecając z daleka jako ideał, regulowała życie uczuciowe i umysłowe wielu pokoleń. Dziś dawny program maksymalny zastępuje się minimalnym - aby nie <kłamać>; co za małoduszność!' 


Z kolei kardynał Lustiger zwraca uwagę na to, że aprobata dla antykoncepcji dokonuje w naszej mentalności rozłączenia ludzkiej seksualności od ludzkiej osoby: 'Wszystko polega na tym, żeby wiedzieć, czy istota ludzka może rozporządzać swoim ciałem jako przedmiotem, zewnętrznym wobec jej wolności, a więc takim, któremu z natury jest obce pojęcie dobra i zła. Jeżeli dziedzina seksualności, jak zresztą i inne, pozostaje na zewnątrz określenia wolności i sfery moralności, to rzeczywiście nie wiadomo, dlaczego miałoby się ograniczać prawo do używania i nadużywania własnego ciała oraz jego zdolności do rozkoszy. (...) Seksualność ludzka jest miejscem, gdzie człowiek wypowiada się nie tylko według swojej kondycji naturalnej, ale także idąc za swoim powołaniem boskim. Seksualność jest nie tylko miejscem wolności, ale również miejscem podobieństwa do Boga'. 


'Problematyczność pigułki antykoncepcyjnej - argumentuje w tym samym duchu kardynał Ratzinger-- ujawnia się przez rewolucję kulturalną, jaką ta pigułka wywołała. Seksualność stała się towarem, dostępnym na życzenie, dającym się <bezpiecznie> użyć w każdym czasie. Efektem jest pogłębiający się rozpad wierności małżeńskiej, postawienie na jednej płaszczyźnie wszystkich zachowań seksualnych, a przez to na przykład pożałowania godna eksplozja homoseksualizmu'. Krótko mówiąc, głosząc podporządkowanie ludzkiej seksualności prawu moralnemu, Kościół pragnie nas uchronić przed 'nowym wspaniałym światem', w którym łatwy dostęp do przeżyć seksualnych stanowi narkotyk, za pomocą którego zagłusza się brak głębokiej radości życia i poczucie ostatecznego bezsensu. 


Nie jest zresztą tak, ażeby bez przypomnień Kościoła prawda na temat ludzkiej seksualności była nam zupełnie niedostępna. Zwierzyła mi się kiedyś pewna kobieta z momentu przerażenia swoim nie uporządkowanym dotychczas życiem małżeńskim. Było to tak. Coś tam w radiu mówiono o antykoncepcji i dziesięcioletni syn poprosił ojca o wyjaśnienie tego słowa. Ojciec wyjaśnił mniej więcej tak: 'Kiedy tatusiowi i mamusi jest ze sobą najbardziej przyjemnie, wtedy najczęściej się zdarza, że będzie z tego dziecko; otóż można tak urządzić, żeby było przyjemnie i żeby nie było dziecka'. W owej kobiecie, matce chłopca, która słuchała tego wyjaśnienia w drugim pokoju, nastąpił wstrząs. W błysku iluminacji, jakiej wówczas doznała, stało się dla niej czymś oczywistym, że jest jakiś głęboki fałsz w postawie, która ich skłania do stosowania antykoncepcji, i że już teraz wdrażają do tej postawy swoje rodzone dziecko. 


Kościół ma obowiązek głosić powierzoną sobie prawdę o człowieku i o naszym wezwaniu do miłości. Ma obowiązek głosić ją 'w porę i nie w porę' (2 Tm 4,2). Przyznam szczerze, że kiedy czytałem przejmujące wyznanie papieża Pawła VI, który przewidywał, że jego encyklika Humanae vitae wzbudzi wiele sprzeciwu, a mimo to zdecydował się ją ogłosić, spontanicznie przypomniały mi się słowa Apostoła Pawła: 'Nie jestem winien niczyjej krwi, bo nie uchylałem się tchórzliwie od głoszenia wam całej woli Bożej' (Dz 20,27).  Wspomniane wyznanie Pawła VI (Humanae vitae 18) zasługuje na przypomnienie. Minęło ponad ćwierć wieku, a ono brzmi jakby napisane specjalnie dla nas: 'Z góry da się przewidzieć -- pisał Paweł VI -- że nie wszyscy chyba łatwo przyjmą podaną tu naukę: skoro już teraz podniosło się tyle głosów, które korzystając z pomocy nowoczesnych środków propagandy, sprzeciwiają się temu, co Kościół naucza. Kościół wszakże nie dziwi się temu, że podobnie jak boski jego Założyciel postawiony jest <na znak, któremu sprzeciwiać się będą>.

 

Nie zaniedba bynajmniej z tego powodu nałożonego mu obowiązku głoszenia z pokorą i stanowczością całego prawa moralnego, tak naturalnego, jak ewangelicznego. Ponieważ Kościół nie jest twórcą obydwu tych praw, dlatego też nie może być ich sędzią, lecz jedynie stróżem i tłumaczem. Nie wolno mu więc nigdy ogłaszać za dozwolone tego, co w rzeczywistości jest niedozwolone, gdyż z natury swej stoi zawsze w sprzeczności z prawdziwym dobrem człowieka. Kościół jest w pełni świadom, że broniąc nienaruszalności prawa moralnego odnośnie do małżeństwa, przyczynia się do umocnienia wśród ludzi prawdziwej kultury; ponadto zachęca człowieka, aby nie rezygnował ze swych obowiązków, zdając się na środki techniczne. Czyniąc tak, Kościół zabezpiecza godność małżonków. Takim właśnie postępowaniem Kościół, wierny nauce i przykładowi Zbawiciela, okazuje, że obejmuje ludzi szczerą i bezinteresowną miłością, usiłując ich wspomagać w ziemskiej pielgrzymce, aby jako dzieci Boże uczestniczyli w życiu Boga żywego, Ojca wszystkich ludzi'.


Wierność małżonkowi niewiernemu

Po piętnastu latach małżeństwa żona oświadczyła mi najzupełniej nieoczekiwanie, że wniosła pozew o rozwód. Od półtora roku byłem za granicą. Wypchnęła mnie tam ciągłym narzekaniem, że nasza sytuacja materialna jest nie do wytrzymania. Myślę, że wtedy nie była jeszcze związana z tym mężczyzną, raczej wypchnęła mnie za granicę jej chciwość. Przez ten czas jeden raz odwiedziłem rodzinę, wszystko zastałem w porządku, w każdym razie nie zauważyłem niczego podejrzanego. W ogóle wydawało mi się, że jesteśmy małżeństwem udanym. Kiedy wróciłem, żona bez mrugnięcia okiem oświadczyła mi, że kocha innego i żąda rozwodu. To był dla mnie szok. Nie pomogły żadne perswazje. Żeby już szybciej mieć to wszystko za sobą, zgodziłem się na rozwód bez orzekania o winie.


Nigdy bym się nie domyślił, że jest w niej tyle zła. Nie odczuwa żadnego wyrzutu, że tak ciężko mnie skrzywdziła. Twierdzi, że ponieważ mnie już nie kocha, to jej postępowanie jest bez zarzutu, inaczej byłaby hipokrytką i tylko byłoby nam coraz duszniej w naszym małżeństwie. Dalej mieszkamy razem, ona na soboty i niedziele wyjeżdża do swojego pana, bo on za kilka miesięcy przenosi się do innego miasta i wtedy zamieszkają razem. Ksiądz może sobie wyobrazić, jak ja to wszystko przeżywam. Jeździ tam razem z naszym jedynym dzieckiem (wytęsknionym, ukochanym, ma dopiero siedem lat, bo długo nie mogliśmy mieć dziecka). Ono, jak to dziecko, bardziej związane z matką, zresztą przez półtora roku nie było mnie przecież w domu. 
Nie na tym jednak kończy się mój dramat. W swojej niedoli poznałem dziewczynę. Była dla mnie psychicznym oparciem w najgorszych chwilach, toteż bardzo do niej przylgnąłem. No cóż, ale jestem wierzącym katolikiem i czuję się nadal związany z poprzednią żoną, a w każdym razie nie czuję się wolny. Żona takich skrupułów nie ma, przekreśliła całą swoją religijność, do kościoła przestała chodzić. Z tym swoim typem wzięła ślub cywilny, no i wszystko gra. A co ja mam zrobić? Ja, który nie ponoszę żadnej winy, chyba że byłem za dobry? Czy do końca życia mam się męczyć? Za co? Jestem jeszcze młody, zdrowy, normalny. W celibacie żyć nie potrafię, więc pod tym względem nie mogę obiecać poprawy przy spowiedzi. Czy nie byłoby jakoś czyściej związać się cywilnie z kochaną osobą i jakoś ułożyć sobie życie? Tak, ale wtedy nie będę dopuszczony do sakramentów świętych, a to byłaby dla mnie tragedia.


Ciężko robi się na sercu, kiedy się człowiek dowiaduje, że znowu zawaliło się jakieś małżeństwo, które, również z czysto ludzkiego punktu widzenia, miało wszystkie cechy związku trwałego! Żeby przynajmniej tyle dobra z tego rozwodu wynikło, że Pan -- dzięki swoim bolesnym doświadczeniom -- komuś innemu pomoże powstrzymać się przed błędami, jakie wy popełniliście!  Myślę, że uświadomienie sobie tych błędów jest dla Pana poniekąd obowiązkiem wiary. Tak łatwo, niestety, życie Pana może się ześlizgnąć w takim kierunku, że zacznie się Panu wydawać, iż rozwód jest czymś normalnym, a stanowisko Kościoła na ten temat będzie Pana coraz więcej denerwować. Proszę mi wierzyć, że jest to realne niebezpieczeństwo, przed którym Pan obecnie stoi. Żeby tego niebezpieczeństwa uniknąć, musi Pan zobaczyć możliwie w całej prawdzie to wszystko, co was doprowadziło do rozwodu. Niejako nagrodą za tę gotowość zobaczenia własnych błędów będzie to, że Bóg pozwoli Panu przyczynić się do uratowania jakiegoś innego małżeństwa, które znalazło się w podobnym kryzysie. 


Pierwszy błąd popełnił Pan, zgadzając się na tak długą separację od żony. Powiada Pan, że wypchnęła Pana za granicę jej chciwość. Kto wie, może w ten sposób objawiało się w niej poczucie, że jest za mało kochana. Jak ktoś zauważył: ludzie, którzy kochają i czują się kochani, nie mają żadnych kłopotów z przyjęciem słów Apostoła Pawła: 'mając żywność i odzienie, i dach nad głową, bądźmy z tego zadowoleni!' (1 Tm 6,8) Dopiero kiedy człowiekowi brak miłości, zaczyna on szukać innych zabezpieczeń: jeden zaczyna ponad miarę zabiegać o rzeczy materialne, inny pragnie imponować ludziom albo się im przypodobać, albo budzić w nich strach, a jeszcze inny angażuje się nadmiernie w sprawy może i ważne, ale kosztem spraw ważniejszych. Gdyby zatem miał Pan tę mądrość, którą ma Pan dzisiaj, po szkodzie, być może zauważyłby Pan w narzekaniach żony na waszą sytuację materialną (zdaniem Pana, niesłusznych) sygnał, że coś w waszym małżeństwie się psuje. I być może udałoby się wtedy Panu tchnąć nowego ducha w wasze małżeństwo, tak że żona nawet by się nie spostrzegła, jak przestałaby narzekać i wysyłać Pana za granicę. 


Jednak skoro już Pan za granicę wyjechał, to nie powinien Pan tam siedzieć tak długo. W życiu wygłosiłem jakieś dziesięć serii rekolekcji dla Polaków za granicą i widziałem z bliska co najmniej sto tragedii rodzinnych, spowodowanych przedłużającą się separacją małżonków. Znajomi zarzucają mi nawet, że jestem w tym punkcie przeczulony, bo kiedy tylko dowiaduję się o takim rozdzieleniu małżonków, gorąco namawiam do skrócenia tej separacji oraz do zwiększenia sygnałów wzajemnego przywiązania i miłości. Wydaje mi się ponadto, że błędem była Pańska zgoda na rozwód. Zdarza się niekiedy, że czterdziestoletnia mężatka (albo jej mąż) zakochuje się w kimś trzecim. Kto wie, czym jest małżeństwo, zachowa się wówczas tak, jak powinno się zachować w innych pokusach, mianowicie będzie się starał nie podsycać tej pokusy, a na jej ewentualne ataki będzie reagował spokojnie i bez paniki, najlepiej modlitwą. 


Z listu Pańskiego wynika, iż żona zachowała się inaczej: zakochanie się pozamałżeńskie zachęciło ją do ułożenia sobie życia z innym mężczyzną. Emocjonalne zaangażowanie się w tego człowieka spowodowało w niej - fałszywą, jak sądzę - świadomość, że już Pana nie kocha. Dlatego myślę, że była to świadomość fałszywa, bo przecież nie było w historii waszego małżeństwa wydarzeń, które by wskazywały na jego ruinę. Jeśli zapach kapusty bierze górę nad zapachem ambry, nie znaczy to, że ambra wywietrzała. Właśnie tej mądrości Panu zabrakło. Zraził się Pan nieskutecznością swoich perswazji i swoją szybką zgodą na rozwód właściwie nie dał Pan żonie szansy powrotu do duchowej przytomności. 


Niestety, oboje (jeśli dobrze zrozumiałem Pański list) kierowaliście się jakimiś pogańskimi dogmatami. Żona uwierzyła w pogański dogmat, że jak się pokochało kogoś innego, to już wolno męża porzucić. Pan postąpił zgodnie z pogańskim dogmatem, że jeśli współmałżonkowi ogromnie zależy na rozwodzie, to nie należy mu tego utrudniać. Pańska niezgoda na rozwód - jeśliby wynikała z nadziei nawet wbrew nadziei - mogłaby wasze małżeństwo uratować. A już w każdym razie byłaby ważnym, choć trudnym darem miłości wobec żony: może właśnie dzięki temu żona zrozumiałaby, przynajmniej kiedyś, że jej spokój moralny po tym wszystkim, co zrobiła, jest czymś bardzo niepokojącym. Najwięcej w tej sytuacji może ucierpieć wasze dziecko. Pomińmy te szkody, jakie zagrażają dziecku z rozbitej rodziny, o których piszą psychologowie, bo o tym może się Pan dowiedzieć gdzie indziej. Zwrócę uwagę tylko na to jedno, że Pańskie dziecko zapewne już otrzymało całkiem bogate wtajemniczenie w różne pogańskie dogmaty na temat małżeństwa. Zapewne już wie o tym, że jeśli mąż przestanie kochać żonę lub żona męża albo jeśli się bardzo pokocha kogoś innego, to wtedy wolno się rozejść, bo przecież każdy człowiek ma prawo do szczęścia. Jeśli się Pan zwiąże z nową partnerką, dziecko otrzyma następne potwierdzenie, że rozwody i kolejne małżeństwa są czymś normalnym i trzeba je przyjmować ze zrozumieniem. Kto wie, może z czasem stanie się jeszcze bardziej postępowe i zacznie uważać, że w gruncie rzeczy to coś bardzo nudnego mieć przez całe życie jednego i tego samego małżonka. Trudno przewidzieć, jak będzie działał zmysł moralny u kogoś, komu mocno namieszano w głowie już na samym początku życia. 


Proszę Pana, my nigdy nie wygrzebiemy się z pogańskich dogmatów, które tak nas niszczą, jeśli nie opowiemy się jasno po stronie dogmatów Bożych. Może właśnie Pańska wierność zawartemu małżeństwu stanie się tym świadectwem, które w duszy waszego dziecka zdobędzie sobie ostatni głos i w ten sposób ocali je Pan przed moralną dezorientacją w sprawie tak ważnej, która niedługo jego samego będzie dotyczyła. Jak Panu wiadomo, Kościół stanowczo prosi małżonków, których małżeństwo uległo rozbiciu, aby za życia współmałżonka nie wchodzili w nowe związki. Wierzymy bowiem Chrystusowi, że Jego zasada: 'co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela', stoi na straży naszego dobra. Dokładniejsze omówienie nauki Bożej na ten temat znajdzie Pan w liście pt. 'Czy Ewangelia dopuszcza rozwód?' w książce pt. Szukającym drogi. 


Zwłaszcza jeden pogański dogmat musi Pan w sobie przezwyciężyć, ażeby mógł Pan pójść za tą nauką Bożą, tak trudną dla Pana w tej chwili: że bez kobiety żyć Pan nie potrafi. Ufam, że w ciągu półtorarocznego pobytu za granicą nie zdradzał Pan jednak żony. To prawda, że wtedy to było coś zupełnie innego, to była samotność tylko zewnętrzna. Teraz staje przed Panem perspektywa samotności niewyobrażalnie trudniejszej i zgniecie ona Pana albo przemieni w kłębek goryczy, jeśli nie napełni jej Pan jakimś głębszym sensem. Jednak ten świat jest naprawdę Boży i jeśli Bóg dopuścił na Pana tę próbę, to On sam roztoczy opiekę nad Pańską samotnością i podpowie Panu taki sposób życia, aby ono było naprawdę dla innych, mimo że samotne. Wiem, że to, co teraz powiem, zabrzmi w Pańskich uszach naiwnie, ale niech Pan nie odrzuca natychmiast tej myśli: Jeszcze mieszkacie razem, może jeszcze teraz, w najzupełniej ostatnim momencie, małżeństwo dałoby się uratować. Może właśnie związek z tamtą dziewczyną gasi w Panu przedwcześnie nadzieję nawet wbrew nadziei. Znacznie większe cuda zdarzają się na świecie. A nawet gdyby żaden cud w Pańskim małżeństwie nie nastąpił, ten jeden cud zdarzy się na pewno, jeśli tylko będzie go Pan chciał: że Jezus będzie dla Pana Kimś ważniejszym niż najbardziej nawet atrakcyjna perspektywa ułożenia sobie życia bez Niego. 


W bardzo głębokich słowach zachęca skrzywdzonych małżonków do takiej postawy Jan Paweł II w swojej adhortacji Familiaris consortio: 'Samotność i inne trudności są często udziałem małżonka odseparowanego, zwłaszcza gdy nie ponosi on winy. W takim przypadku wspólnota kościelna musi go w szczególny sposób wspomagać, okazywać mu szacunek, solidarność, zrozumienie i konkretną pomoc, tak aby mógł dochować wierności także w tej trudnej sytuacji. Wspólnota musi pomóc mu w praktykowaniu przebaczenia, wymaganego przez miłość chrześcijańską, oraz w utrzymaniu gotowości do ewentualnego podjęcia na nowo poprzedniego życia małżeńskiego. Analogiczny jest przypadek małżonka rozwiedzionego, który -- zdając sobie dobrze sprawę z nierozerwalności ważnego węzła małżeńskiego -- nie zawiera nowego związku, lecz poświęca się jedynie spełnianiu swoich obowiązków rodzinnych i tych, które wynikają z odpowiedzialnego życia chrześcijańskiego. W takim przypadku przykład jego wierności i chrześcijańskiej konsekwencji nabiera szczególnej wartości świadectwa wobec świata i Kościoła, który tym bardziej winien mu okazywać stałą miłość i pomoc, nie czyniąc żadnych trudności w dopuszczeniu do sakramentów' (nr 83). 


Ufam, że wielu czytelników tego listu pomodli się za Pana najszczególniej, aby w tej tak trudnej dla siebie sytuacji umiał Pan wybierać po Bożemu, a nie w duchu tego świata. Rzecz jasna, również swoją modlitwę serdecznie Panu obiecuję.


Dekalog Odpowiedzialnego Chłopaka

  1. Silny mężczyzna nie traci kontroli nad swoimi zachowaniami. 
  2. Darzę uczuciem swoją dziewczynę. Zależy mi na niej i nie traktuję jej jak zabawki.
  3. Lubię z nią przebywać, lecz pragnę jej dobra. 
  4. Chciałbym dać mojej dziewczynie wszystko to, co najlepsze i nie chcę od niej fizycznych 'dowodów' miłości. 
  5. Akceptuję jej godność tak jak szanuję moją siostrę i matkę. 
  6. Cenię w mojej dziewczynie wspaniałą kobietę, która kiedyś zostanie matką. 
  7. Ja sam w przyszłości zostanę ojcem, od mojego zachowania dzisiaj zależy jak będzie wyglądała moja rodzina. 
  8. Od poczęcia będę kochał wszystkie moje dzieci, bez względu na to jakie one będą. Nie pozwolę ich skrzywdzić. Zadbam o to, by w naszym domu niczego nie brakowało. 
  9. W moim życiu spotkałem wielu wspaniałych ludzi. Chciałbym umieć przekazać swoim dzieciom to, co otrzymałem od nich. 
  10. Silny jestem w Bogu, który mnie umacnia: mam prawo wyrażać swoje zdanie i szukać tych, którzy myślą podobnie.

 

 


Dekalog Odpowiedzialnej dziewczyny

  1. Nie jestem zabawką, moje ciało jest dziełem Boga. 
  2. Czystość jest wciąż dla mnie cenną wartością, której nie mogę podarować byle komu i byle jak.
  3. Chciałabym mieć męża i dzieci. Zachowam moją czystość i miłość dla nich. 
  4. Kiedyś mój chłopak zostanie mężem i ojcem. Chcę mu pomóc, aby był KIMŚ w oczach żony i dzieci. 
  5. Mój sposób bycia nie jest obojętny dla chłopaka. Zwracam uwagę na moje zachowanie dla naszego wspólnego dobra. 
  6. Pierwsze ?NIE? może być trudne ? każde następne będzie łatwiejsze. 
  7. Moje pocałunki wyrażają dar mojej miłości i są o wiele więcej warte niż udana impreza lub kino. 
  8. Kocham moich rodziców; nie zawiodę ich zaufania. 
  9. Gdy zostanę matką, będę kochać każde swoje dziecko od poczęcia i chronić je niezależnie od trudności, jakie staną na mojej drodze życia. 
  10. Nie dam sobie wmówić, że jestem gorsza, bo mam takie niedzisiejsze poglądy. To po prostu nie jest prawdą

 


Zasady przetwarzania danych

Dotyczące danych z formularza wysyłanych ze strony.

Dane z powyższego formularza będą przetwarzane przez naszą firmę jedynie w celu odpowiedzi na kontakt w okresie niezbędnym na procedowanie przekazanej sprawy. Podanie danych jest dobrowolne, ale niezbędne do przetworzenia zapytania. Każda osoba posiada prawo dostępu do swoich danych, ich sprostowania i usunięcia oraz prawo do wniesienia sprzeciwu wobec niewłaściwego przetwarzania. W przypadku niezgodnego z prawem przetwarzania każdy posiada prawo do wniesienia skargi do organu nadzorczego. Administratorem danych osobowych jest Rzymskokatolicka Parafia Trójcy Przenajświętszej w Żyrakowie, siedziba: Żyraków 138.